Recenzja filmu

Kleks i wynalazek Filipa Golarza (2024)
Maciej Kawulski
Antonina Litwiniak
Konrad Repiński

Bańka prysła

 "Kleks i wynalazek Filipa Golarza" niestety nie skorzystał z tej samej sztuczki, bo wszystko, co ma się w nim mienić, fascynować i czarować poznaliśmy już w poprzedniej części. Bańka fantazji
Bańka prysła
źródło: materialy promocyjne
Poprzedniej części serii o Kleksie Macieja Kawulskiego można było zarzucić sporo, ale wiele maskował wyczarowany z CGI i wyobraźni fantastyczny świat bajek. Na horyzoncie magicznej krainy majaczyły baśnie nowego pokolenia: latające wyspy jak z "Avatara" i odległe planety rodem z "Gwiezdnych wojen". Całość migotała, opalizowała i mamiła jak kolorowa mydlana bańka. Strona wizualna skutecznie odwracała uwagę od pretekstowej i niespójnej fabuły. "

"Kleks i wynalazek Filipa Golarza" niestety nie skorzystał z tej samej sztuczki, bo wszystko, co ma się w nim mienić, fascynować i czarować poznaliśmy już w poprzedniej części. Bańka fantazji prysła – twórcom najwyraźniej skończyły się pomysły. Zostało natomiast to, co już poprzednio się nie udało: nieskładna fabuła, nieciekawi bohaterowie i całkiem położona dramaturgia. 



Film otwiera zbiór zasad kleksowego świata. W kilku punktach objaśnia, co w nim można, a czego nie. Dorośli mogą opuszczać bajkową krainę, ale tylko na dobę. Mogą do niej powrócić za sprawą magicznej formuły, ale działa ona tylko w dodatnich temperaturach. Z dalekiej północy powrót możliwy jest tylko przez specjalne portale. Zasad jest więcej i ich rola jest od początku jasna: mają generować konflikty i tworzyć dramaturgię. Jeśli daje się dorosłym jedynie dwadzieścia cztery godziny, to wiadomo, że stanie się to dla nich ważną przeszkodą. Twórcy więc opowiadają cały swój film już w pierwszych kilku minutach, zdradzając całą dynamikę fabuły. Trudno również nie uznać takiego zabiegu za scenariuszowy wytrych, polegający na wymyśleniu sobie całkowicie arbitralnych zasad, których ich bohaterowie muszą się trzymać, bo inaczej czeka ich katastrofa. Dlaczego można opuszczać akademię tylko na dobę, a nie na dwie? Z jakiego powodu nie da się wrócić z dalekiej północy, a nie – dajmy na to – z tropików? Odpowiedź jest prosta: bo inaczej nie powstałaby opowiadana w filmie historia. 

A ta stanowi bezpośrednią kontynuację wydarzeń z "Akademii…". Akcja zatem krąży wokół Alberta, który stanął w drzwiach zrozpaczonej śmiercią przyjaciela Ady. Jasnowłosy chłopiec okazał się robotem skonstruowanym przez tajemniczego Filipa Golarza, którego zagadkę będą próbowali rozwiązać – każdy na swój sposób – dziewczyna i sam Pan Kleks. Fabuła zatem dzieli się na dwie linie – jedną podąża Ada, która wzięła sobie za punkt honoru uczynienie z Alberta prawdziwego chłopca (w sumie nie wiadomo dlaczego, przecież polubiła go takim, jakim był do tej pory), drugą natomiast Kleks, który musi skonfrontować się z dawno niewidzianym przyjacielem. Mimo tego rozbicia, trudno powiedzieć, by akcja ruszyła z kopyta. Dobra połowa filmu to zbiór w kółko powtarzanych żartów wyjątkowo średniej jakości. O ile ptak Mateusz w wykonaniu Sebastiana Stankiewicza w poprzedniej części faktycznie potrafił rozbawić, tym razem raczej irytuje swoją głupkowatością i pyszałkowatością. Gdy kończą się skatologiczne żarty, pozostaje pustka, której żadne dowcipy (wciąż te same i tyczące się jedynie jego zadufania) nie potrafią zamaskować. Jeszcze gorzej dzieje się z postacią Kleksa. W pierwszej części profesor w wykonaniu Tomasza Kota czarował tajemniczością i ekscentrycznością – tym razem raczej jawi się jako nieporadny pajac. Nie ma w sobie za grosz inteligencji, przebiegłości, inicjatywy i jakiejkolwiek mądrości (kto i za co dał mu tytuł profesora?!). Daje sobą manipulować, jest naiwny, bezradny i całkowicie zagubiony – bardziej irytuje, niż wzbudza sympatię. Twórcy próbują zrzucić to na świat realny, którego Kleks rzekomo nienawidzi, ale nie wszystko można tym faktem wytłumaczyć. Ciekawiej wypada już Janusz Chabior jako sarumanopodobny Golarz, choć brakuje mu demoniczności i faktycznej grozy, co sprawia, że czarny charakter z niego umiarkowany. 



Cała dramaturgia, jak się można domyślić, bazuje na wyartykułowanych na wstępie zasadach. Kleks za każdym razem ląduje w świecie realnym pięć minut przed końcem czasu. Golarz, by się profesora pozbyć, wysyła go w mroźne ostępy, z których da się wrócić tylko na piechotę. Zresztą plan Filipa i tak się nie udaje, bo Kleks wraca szybciutko jakimś portalem. Fabule brakuje zwartości i logiki. O ile punkt wyjścia jeszcze ma jako taki sens, to finał już żadnego. Realizuje się bowiem na zasadzie deus ex machina – po prostu w ostatniej chwili pomoc nadchodzi (zresztą w całkowitej sprzeczności z intencjami Brzechwy, u którego happy endu próżno szukać i dało się w tym słyszeć echa wojennych doświadczeń autora) i nikt nie powinien dociekać przyczyn i sensów. Nieszczególną inteligencją wykazuje się również Golarz, który wykorzystuje w celu unicestwienia świata bajek… postacie z bajek – co zresztą nawet jedna z nich zauważa i wyśmiewa. Motyw ten występuje zatem tylko po to, by akademie mogły nawiedzić barwne postacie złoczyńców z różnorakich opowieści. I to chyba jest faktycznie jedyną rzeczą, która się udała – postacie trzech wiedźm śmieszą i nieco niepokoją (i dodają nostalgii dostrzegalnej przez starszych widzów, rozpoznających w nich marzącą za pociągiem do Hollywood Katarzynę Figurę i niegdysiejszą księżniczkę Abę – Małgorzatę Ostrowską), a hinduska zjawa odziana w złoto przywodzi na myśl intrygującą postać z netfliksowej antologii "Miłość, śmierć i roboty".

Pojawienie się akurat tej postaci rymuje się z tematyką filmu, dotyczącą nowej technologii. To właśnie androidy i roboty wychodzą na pierwszy plan. Trudno o bardziej aktualny i fascynujący temat dla kina młodego widza. Gdy na co dzień dyskutujemy o sztucznej inteligencji, jednocześnie fascynując i obawiając się tego, czego jest ona zwiastunem, wydawać by się mogło, że niepokoje te łatwo można byłoby przenieść na ekran. Twórcy jednak całkowicie przestrzeliwują, więcej: temat spłycają i trywializują, jednocześnie przyjmując stanowisko skrajnie technofobiczne i – o zgrozo! – moralizujące. Kleks zarówno Brzechwy, jak i Gradowskiego miał do technologii dość jasny stosunek, zwykł bowiem mawiać: "Technologia nie jest ani dobra, ani zła, wszystko zależy od tego, jak się jej użyje". U Kawulskiego te słowa nie padają, bo technologia jest tym razem zła z gruntu. Kleks nie toleruje żadnej technologii w swojej akademii, nie pozwala dzieciom korzystać ze smartfonów, w komórkowych aplikacjach widząc czyste zło. Nawet w niezwykle sceptycznym wobec nowych technologii "Panu Kleksie w kosmosie" komputerowa technika wykorzystywana przez Wielkiego Elektronika ostatecznie znajdowała pozytywne zastosowanie. U Kawulskiego wszystko, co elektroniczne, jest z kolei z gruntu bezduszne i stanowi zagrożenie dla świata bajek analogowych – które, najwidoczniej, da się poznawać tylko z zakurzonych książek. W tym świecie nikt o elektronicznych czytnikach najwyraźniej nigdy nie słyszał. Nie wiem, szczerze mówiąc, w jaki sposób Kawulski chce zdobyć sympatię u dzieciaków, dla których cyfrowa technologia to nie gadżety, zabawki i fanaberie, a najzwyklejsza codzienność. Czy naprawdę trzeba odrzucać technologię, by zachęcić dzieciaki do otwarcia się na świat baśniowej wyobraźni? 



Dziwne rzeczy dzieją się również w warstwie muzycznej. Dawna "Akademia…" to rezerwuar niezapomnianych piosenek, z których Kawulski próbuje korzystać, ale robi to bez ładu i składu. Dla przykładu: nową wersję "Suszyć, skruszyć" podkłada pod scenę szamańskiego rytuału, z kolei wykonywanego przez Czesław Śpiewa "Lenia" wrzuca bez jakiegokolwiek skojarzenia z tekstem wiersza Brzechwy. Zresztą, dziwić mogą również wybory wokalistów. Wspomniany Czesław śpiewa, ale nie pojawia się jako aktor. Z kolei Monika Brodka gra, ale już nie śpiewa (cóż za marnotrawstwo!). Szkoda także, że nikomu nie przyszło do głowy, by mając na planie Ostrowską, dać jej coś do śpiewania. Dostajemy również nowe utwory, choć jest ich niewiele. Najbardziej zaskakujący – i chyba najlepszy – wykonuje popularny Stanki, odkrywając w ptaku Mateuszu duszę rapera. 

"Kleks i wynalazek Filipa Golarza" jest dowodem na to, że projekt Kawulskiego jest zbudowany na chwiejnym fundamencie. Brakuje mu solidnego kośćca fabularnego, przemyślanej psychologii postaci, charyzmatycznych liderów dla tej historii. Jest tylko wyczarowana z CGI i wizualnych filtrów scenografia, która już przy drugiej odsłonie okazała się jałowa, bo niepotrafiąca generować nowych niesamowitości – trudno za takie uznać wyciągnięte z obrazów Salvadora Dalego długonogie słonie przechadzające się na trzecim planie. Już przy drugiej odsłonie można zatem odnieść wrażenie, że cały projekt to nic innego jak odcinanie kuponów – wytwarzanie prościutkich i głupiutkich historyjek jak najmniejszym kosztem. Bańka pękła wyjątkowo szybko.  
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?