Recenzja wyd. DVD filmu

M jak morderca (2017)
Johnny Martin
Al Pacino
Karl Urban

CSI: Pacino

Nie chciałbym zmartwić wiernych fanów Pacino, ale całkiem nieźle zapowiadający się kryminał w reżyserii Pana Martina raczej nie wpisze się do annałów najlepszych występów laureata Oscara.
Z całą pewnością Al Pacino jest równie niezwykłym fenomenem, co i jego niestrudzony kolega po fachu Robert De Niro. Obaj znakomici aktorzy mają za sobą, bagatela, kilka dekad czynnej działalności aktorskiej podczas której dochrapali się licznych nagród i wyróżnień. Co więcej, zarówno pierwszy jak i drugi artysta wciąż nie rozstaje się z zawodem, co rusz występując na dużym ekranie. Niestety, najwyraźniej obu ww. Panów dopadła również emerycka klątwa, wedle której gros ostatnich produkcji stanowią filmy miałkie, pozbawione blichtru, smaku, lub obu na raz. Niesławny występ De Niro w klozetowej komedii "Co ty wiesz o swoim dziadku?" odbija się aktorowi czkawką po dziś dzień. Nie wątpię, że na planie wspomnianego obrazu mistrz kreacji charakterystycznych bawił się przednio, tym niemniej efekt końcowy był odrobinę zbyt obsceniczny jak na taką sławę kina. Nie chciałbym zmartwić wiernych fanów Pacino, ale całkiem nieźle zapowiadający się kryminał "M jak morderca" także nie wpisze się do annałów najlepszych występów laureata Oscara. Pokrótce, opisywany film ma kilka naleciałości niemalże telewizyjnych, z kolei niezbyt zajmujący scenariusz stanowi tylko dodatkowy gwóźdź do trumny. Zacznijmy jednak od początku…




Ray Archer (Al Pacino) to doświadczony stary wyga, który na sprawach kryminalnych zjadł wszystkie zęby. Po wielu latach służby zmęczony stróż prawa odchodzi w końcu na zasłużoną emeryturę. Detektywowi nie dane jednak będzie rozkoszować się czasem wolnym, gdyż w mieście zaczyna siać terror seryjny morderca. Will Ruiney (Karl Urban), kryminalny profiler po przejściach, zmuszony jest połączyć siły z Archerem celem schwytania psychopaty. Do śledztwa włącza się ambitna dziennikarka Christi Davies (Brittany Snow), laureatka Nagrody Pulitzera z nosem do gorących tematów. Niestety, pojmanie mordercy nie będzie proste, gdyż jedynymi wskazówkami pozostawianymi na miejscach zbrodni są litery składające się na zaszyfrowaną frazę. Jedno jest pewne – gra w "wisielca" nigdy nie była tak emocjonująca…



Al Pacino w kryminale na modłę kultowego "Siedem" – czy coś mogło pójść źle? Jak się okazało w praktyce, nieprzebrana liczba rzeczy. Po pierwsze, za reżyserię recenzowanego tytułu zabrał się statysta z ambicjami, który w 2017 r. wysmażył jeszcze bardzo przeciętną "Historię zemsty" z Nicolasem Cagem. Efekty braku doświadczenia u Pana Martina widać jak na dłoni. Już sam pościg samochodowy otwierający film daje widzowi przedsmak tego, co czeka na niego w dalszej części seansu. Wąskie kadry, ujęcia kręcone na zbliżeniach i rwany montaż zaburzają czytelność całej sekwencji. Koniec końców nie idzie stwierdzić czy bohater odgrywany przez Pacino znajduje się za, przed czy obok gnającego na złamanie karku przestępcy.




Co gorsza, przez cały czas trwania filmu z ekranu bije telewizyjna wręcz jakość produkcji. Trudno do końca stwierdzić w czym dokładnie tkwi problem, ale prawdopodobnie winę za taki stan rzeczy ponoszą źle dobrane ujęcia do spółki z pracą kamery. Ciężko przychodzi mi takie stwierdzenie, ale dowolny odcinek serialu "CSI: Kryminalne zagadki Miami" ma w sobie więcej polotu realizacyjnego niż "M jak morderca".




Sam pomysł bazowy scenariusza, tj. zabawa w kotka i myszkę z mordercą o słabości do literek, dawał twórcom spore pole do popisu. Cóż jednak z tego, gdy sama historia pełna jest absurdalnych sytuacji i błędów logicznych, które służą dalszemu popchnięciu topornie prowadzonej narracji? Pierwszy z brzegu przykład to zachowanie doświadczonych detektywów, których niedbalstwo doprowadza do pewnej nieoczekiwanej sytuacji. Czy tak zachowaliby się profesjonaliści pracujący w wydziale zabójstw od wielu lat? Oczywiście wspomniane zaniedbanie można by na siłę wytłumaczyć dyspozycją dnia, zmęczeniem lub innymi powodami, ale byłoby to równie naciągane, co i scenariusz filmu "M jak morderca". Osoby lubujące się w fabularnych twistach nie mają też co liczyć na końcowy zwrot akcji, który nie usprawiedliwia nieciekawego śledztwa prowadzonego przez bohaterów.




Jedną z nielicznych zalet tytułu wydawał się być występ Ala Pacino, którego podobizna widnieje na plakatach filmu. Ostatnie filmy z udziałem zasłużonego aktora były mocno rozczarowujące, lekko rzecz ujmując. Zaskakująco sympatyczny obyczaj "Idol" z 2015 r. stanowi chlubny wyjątek potwierdzający tę smutną regułę. Postać Archera przywodzi na myśl rolę Pacino w "Bezsenności", tyle, że w tamtej produkcji niezbyt energiczna kreacja gwiazdy miała rację bytu. W filmie "M jak morderca" natomiast artysta momentami wygląda jakby grał na autopilocie. Inna sprawa, iż mało oryginalny materiał i jednowymiarowy bohater nie miały prawa pomóc aktorowi we wspięciu się na wyżyny rzemiosła. Poza tym nawet szczątkowy Pacino jest lepszy od morza odtwórców dających z siebie wszystko. Karl Urban zaś udowadnia, iż nadal sporo mu brakuje do pierwszej ligi. Filmowy "Dredd" zalicza ledwie poprawny występ, nie dodając szczególnie kolorytu swojej postaci. Wyraźnie widać, iż po porażce kasowej dobrego filmu o komiksowym sędzim Urban ma problem ze znalezieniem angażu w pierwszoplanowej roli. Być może na przeszkodzie stoi mu zwykły brak szczęścia, być może jednak problem tkwi w niezbyt imponującym warsztacie aktorskim Nowozelandczyka. Tak czy inaczej, rozpoznawalna obsada produkcji sprawdza się w głównej mierze jako wabik na kinomana posiłkującego się posterami nowego "hitu".




Naprawdę nie znajduję przyjemności w mieszaniu filmów z błotem. Do każdej produkcji podchodzę z otwartym umysłem, starając się doceniać wysiłki całej ekipy odpowiedzialnej za końcowy rezultat. Za dobrą monetę tytułu "M jak morderca" można wziąć szczątkowy klimat przebijający się tu i ówdzie z makabrycznych morderstw popełnionych przez nieuchwytnego geniusza zbrodni, niezłą oprawę muzyczną i udział niezmordowanego Pacino, choć w formie dalekiej od normy. Cóż poradzić, że dzieło Pana Martina nie załapałoby się nawet do czołówki najlepszych odcinków serialu "CSI", nie wspominając o porównaniu do prawdziwych kinowych tuzów gatunku jak "Siedem"? Od biedy film typu "M jak morderca" można obejrzeć jednym okiem do kolacji w telewizji, aczkolwiek i tak pewnikiem znalazłoby się w ramówce z kilka ciekawszych pozycji. Summa summarum, jest bardzo przeciętnie; otrzymaliśmy tytuł "straight to DVD" wypuszczony na duże ekrany. Raczej nie polecam.

Ogółem:  5-/10

W telegraficznym skrócie: Pacino w roli detektywa zawsze na plus, szkoda tylko, że aktor jest wyraźnie zmęczony niezbyt ciekawą rolą i samym materiałem; "M jak morderca" to ubogi kuzyn "Siedem" i jemu podobnych, jeno zrealizowany w telewizyjnym stylu i zapewne za niewielkie pieniądze;  pomysł na mordercę zostawiającego zagadki detektywom miał potencjał, ale rozwój scenariusza został zepsuty koncertowo; reżyser Johnny Martin nie popisał się w dynamicznych sekwencjach, nieudolnie markując niski budżet filmu; ocena podwyższona za resztki klimatu i sam udział Pacino, który tym niemniej gra na wstecznym biegu; produkcja przeznaczona głównie dla zatwardziałych zwolenników gatunku.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Twórcy "M jak Morderca" sprawiają wrażenie, jakby ostatnie ćwierć wieku spędzili przy obsłudze radaru na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones