Recenzja filmu

Miłość w czasach zarazy (2007)
Mike Newell
Javier Bardem
Giovanna Mezzogiorno

Miłość w wersji light (0,0%)

Arcy - romans Marqueza w brytyjskim wydaniu Mike'a Newella, ma niestety w sobie tyle seksapilu co Margaret Tchatcher.
Brzmi to jak zdanie wytrych, ale ekranizacja "Miłości w czasach zarazy" to naprawdę od lat jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów i nie ma w tym stwierdzeniu grama przesady. Jedna z najsłynniejszych powieści XX wieku wreszcie trafia na ekran, szkoda tylko, że twórcom całkowicie udało się usunąć całą zawartość "Márqueza w Márquezie". Zacznijmy od początku. Wydana w 1985 roku powieść to rzadki przykład na to, że pisarz po otrzymaniu Nagrody Nobla, może napisać dzieło nie mniej wybitne, niż to, za które otrzymał wyróżnienie ("Sto lat samotności"). Nazywana (pewnie trochę na wyrost) Arcy ? romansem wszech czasów, opowiada historię biednego urzędnika pocztowego Florentino Arizy (w filmie wciela się w niego Javier Bardem). Pewnego dnia poznaje on "miłość swojego życia", córkę handlarza mułami Ferminę Dazę (Giovanna Mezzogiorno). Niestety jej ojciec (John Leguizamo) ma wobec niej poważniejsze plany i nie zgadza się na związek z tak marnym kandydatem. Dziewczyna wychodzi za poważanego lekarza Juvenala Urbino (Benjamin Bratt) i z czasem zapomina o młodzieńczym romansie, odnajdując się w roli dobrej żonki. Florentino wręcz przeciwnie, nie mogąc pogodzić się ze stratą, latami czeka na spełnienie upragnionej miłości. Streszczenie brzmi banalnie, prawdziwą wartością książki było bowiem całkowite wywrócenie romansowej konwencji. Z jednej strony Márquez opowiada kolejną archetypiczną opowieść o miłości, z drugiej się z niej naigrawa. Nie wiemy, co tu jest tak naprawdę ową tytułową Miłością? Fermina nie jest nieszczęśliwa z mężem, to związek z nim wydaje się najbardziej pełny, chociaż według klasycznych prawideł, powinien być jedynie źródłem opresji. Relacja Florentino i Ferminy daleka jest od mitologicznych ideałów. Kochanek, co prawda poprzysięga dozgonną wierność, i społecznie postrzegany jest nawet jako stroniący od kobiet odludek, może nawet homoseksualista. Tak naprawdę pozostaje jednak niestrudzonym "erotycznym kosynierem", a liczba jego podbojów przekracza grubo pół tysiąca. Gabriel García Márquez cudownie zabawia się z czasem, mimo, że akcja rozciągnięta jest na ponad pół wieku, wydaje się, że czas się zatrzymał. To potrafi tylko literatura, a jak radzi sobie z tym kino? Przepraszam za ten przydługi wstęp, ale był konieczny by wytłumaczyć dlaczego film Mike'a Newella (twórcy "Czterech wesel i pogrzebu") jest tak wielką porażką. Márquez zaproponował zabawę z kiczem jaki nieuchronnie wiąże się z każdą miłosną historią. Wyśmiewał go, a jednocześnie pokazywał tkwiący w nim urok. Obnażał potrzebę kiczu jaka drzemie w każdym człowieku (ach, kochać tak bardzo!). Newell i scenarzysta Ronald Harwood ("Pianista"), porzucili jednak tę grę, zrezygnowali z dystansu, traktując historię zbyt dosłownie. Aktorzy w egzotycznych plenerach (zdjęcia Affonso Beato, nadwornego operatora Almodóvara, starają się być niezwykle zmysłowe) deklamują swoje mało przekonujące kwestie ("Nie jestem bogaczem, a jedynie człowiekiem z pieniędzmi") i nieustannie się napinają, by przekonać widza, że ogląda "historię miłosną wszech czasów". Niestety porzucając marquezowską przewrotność, nie zastępują jej nawet melodramatem. Filmowa "Miłość..." wyzuta jest bowiem całkowicie z emocji. Newell nie pozwala mi nawet na wstydliwy płacz w kinie. Finalnie Arcy ? romans, w wydaniu brytyjskim, ma w sobie tyle seksapilu co Margaret Thatcher.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najczęstszym błędem, jaki popełnia publiczność w ocenie filmu, jest nieustanna konfrontacja z literackim... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones