Recenzja filmu

Peter von Kant (2022)
François Ozon
Denis Ménochet
Isabelle Adjani

Światło odbite

Bije z "Petera von Kanta" właściwy lżejszym filmom Ozona w rodzaju "8 kobiet" prawdziwie kampowy blask. Nawet jeśli to rzeczywiście tylko światło odbite.
Światło odbite
François Ozon lubi jubileusze. W 2002 roku na Berlinale premierę miały jego "Krople wody na rozpalonych kamieniach", będące ekranizacją sztuki Rainera Wernera Fassbindera, którego Francuz lubi nazywać swoim "starszym bratem". Dokładnie 20 lat później festiwal w Berlinie otwiera "Peter von Kant" – luźna adaptacja jednego z najważniejszych dzieł enfant terrible niemieckiego kina, kultowych "Gorzkich łez Petry von Kant". Stworzony dokładnie 50 lat temu film obsadzony był sześcioma aktorkami. Ukazane w nim stosunki między kobietami z łatwością można było jednak przełożyć na te męskie – a także odnieść do biografii samego Fassbindera, znanego z co najmniej skomplikowanych relacji uczuciowych (zarówno hetero-, jak i homoseksualnych) z kreowanymi przez siebie gwiazdami. Tym tropem poszedł Ozon: opowiadając tę samą historię na nowo, oparł ją na obecnej w oryginale (i dość oczywistej) autotematycznej metaforze.

Petra staje się więc nie tylko mężczyzną, ale i kopią samego Fassbindera – grający go Denis Ménochet nosi sążnistego wąsa i charakterystyczne okulary, dzieli też z nim zamiłowanie do kieliszka i kokainy. Film aż kipi od nawiązań do jego twórczości. W scenografii, na ścieżce dźwiękowej, a nawet wyborach obsadowych – dość powiedzieć, że w jednej z ról wystąpiła znana z oryginalnej wersji Hanna Schygulla. Ta typowo postmodernistyczna strategia podwójnego kodowania pozwala czerpać przyjemność zarówno z rozszyfrowywania intertekstualnych gier z historią kina, jak i po prostu śledząc opowieść. Jeśli bowiem odrzeć ją ze wszelkich ornamentów, okaże się bardzo prostą historią o władzy i pożądaniu, samotności i usilnych próbach jej przełamania, przede wszystkim zaś – o niesymetryczności uczuć.

Tytułowy Peter jest uznanym reżyserem, pracującym nad kolejnym filmem ze swojego kolońskiego apartamentu, z którego właściwie nie wychodzi. Ale i w domu całą pracę wykonuje za niego asystent o cielęcych oczach i wyraźną predylekcją do masochizmu (świetny Stéfan Crépon, będzie o nim głośno) – wszak czy reżyseria nie jest sztuką zarządzania sytuacjami i ludźmi? Peter chciałby, by w jego najnowszym filmie wystąpiła Romy Schneider, ale chrapkę na rolę ma także jego dawna muza i przyjaciółka Sidonie (Isabelle Adjani), której portret zdobi ścianę reżysera, a jej nagrania – kolekcję płyt winylowych. To Sidonie przedstawia mu 23-letniego Amira (Khalil Gharbia) – przystojnego chłopaka z burzą czarnych pukli na głowie, szukającego swego miejsca w świecie. Może w świecie filmowym…? Haczyk zostaje połknięty.

Peter postanawia uczynić z niego aktora, przede wszystkim jednak swojego kochanka. Rozpocznie się romans, który choć nie może skończyć się dobrze, obu przynieść może korzyści: Peter dzielić się będzie swoją pozycją i majątkiem, Amir – młodością i urodą. Tylko czy to jeszcze miłość, czy już kontrakt? Kto tu kogo wykorzystuje? I czy silniejszy jest ten, kto kocha bardziej, czy ten kto kocha mniej? Wzorem Fassbindera Ozon zastanawia się nad naturą miłości, ale i relacjami władzy, a hołd złożony niemieckiemu reżyserowi jest rodzajem aktualizacji jego mitu. Na ten jednak dziś rzucane jest nowe światło – niedawno choćby w "Hurra! Wciąż żyjemy" Agnieszki Polskiej czy w niemieckim "Enfant Terrible". Po #MeToo sama figura reżysera-demiurga staje się problematyczna – wielkim artystom, a okropnym ludziom coraz mniej się wybacza.

Świadomy tego Ozon zdaje się uciekać od tych rozważań, przezornie pozostawiając akcję w bezpiecznym 1972 roku – dla mnie ciekawsze byłoby uwspółcześnienie akcji i przepranie nieco dzisiejszych brudów. W ogóle w "Peterze von Kancie" najlepiej sprawdza się to, co różni go od pierwowzoru. Gdy kamera Manu Dacosse wychodzi z przesiąkniętego alkoholem apartamentu Petera czy gdy obok płócien Bachus i Midas Poussina, zawisają portrety młodego efeba. Przede wszystkim zaś – rozbudowanie postaci Sidonie. Adjani świetnie ją czuje – aktorka, znana z wybitnych ról z lat 70. i 80., a ostatnio bardziej z zabiegów kosmetycznych, daje tu autoironiczny popis, szczególnie promieniejąc, gdy słyszy, że młodnieje z dnia na dzień.

Cała zresztą obsada, na czele a z Ménochetem, wyrastającym po "Jeszcze nie koniec" i "Dzięki Bogu" na pierwszoligowego francuskiego aktora, balansując na pograniczu dramatu i farsy, pokazuje, że doskonale wie, w czym gra. W puzderku, którego pstrokata powierzchnia maskować ma ukrytą w nim rozpacz. Z bólem może udało się mniej, ale bije z "Petera von Kanta" właściwy lżejszym filmom Ozona w rodzaju "8 kobiet" prawdziwie kampowy blask. Nawet jeśli to rzeczywiście tylko światło odbite.
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones