Recenzja filmu

Teoria wszystkiego (2013)
Terry Gilliam
Christoph Waltz
David Thewlis

Ktoś zabił coś

Na papierze wygląda to nieźle, jednak trudno właściwie powiedzieć, o czym jest film Gilliama. Na pewno o zderzeniu wiary w kosmiczny porządek z nihilistyczną teorią chaosu (nazwisko bohatera
Możecie odetchnąć z ulgą. Tajemnica sensu życia nie została rozwiązana, przynajmniej nie tym razem. W "The Zero Theorem" Terry Gilliam zamyka ją w tytułowym matematycznym wzorze. To klasyczny mcguffin – napędzająca akcję, ale pozbawiona jakiejkolwiek fabularnej wagi kostka domina. Istnieje wyłącznie po to, aby uzasadnić fotogeniczną neurozę ogolonego na łyso, żyjącego w świecie przyszłości hakera-mizantropa. Qohen Leth (Christoph Waltz) to bohater, jakich w uniwersum Gilliama na pęczki: nadpobudliwy i nadwrażliwy, wierzący w porządek świata i potęgę wyobraźni, zdeterminowany i nieporadny. Porte parole samego reżysera; facet, który chciałby po prostu robić swoje, ale nie może wynegocjować swobody z przewrotnym losem.

Gilliam potrafił wyrzucić w błoto miliony dolarów, by chwilę później podnieść się z kolan i triumfować z dala od Hollywood. W Fabryce Snów zazwyczaj miewał koszmary: odbierano mu filmy, redukowano budżety, zmieniano obsadę, słowem: masakrowano autorskie wizje. Swój nowy obraz nakręcił za niewielkie pieniądze – jak sam twierdzi, za najmniejsze od trzydziestu lat. Futurystyczna rzeczywistość jest więc kolejnym królestwem manufaktury, poligonem dla kostiumografów, scenografów, animatorów i operatora. To przyszłość rodem z Orwella, ale również z teledysków ilustrujących tandetny niemiecki rave: odblaskowe topy, obcisłe kostiumy w jaskrawych kolorach, neonowe węże oplatające ciało, ulice tonące w pastelach, a także mroczne, skąpane w żółciach i brązach wnętrze katedry stanowiącej dom Letha. Skojarzenia z bodaj jedynym  arcydziełem reżysera, "Brazil", wydają się na miejscu, zwłaszcza że w nowym filmie Gilliam tnie tym samym, satyrycznym pazurem. Różnica klas szybko wychodzi jednak na jaw. W "Brazil" absurd i surrealizm obnażały grozę kafkowskiego zderzenia jednostki z instytucją. W "The Zero Theorem" nie tylko nie ma czego obnażać, ale i styl Gilliama szwankuje. Całość przypomina mokry sen fana jego "szalonej wyobraźni".     
    
Wspomniany Qohen Leth jest hakerem na usługach wielkiej korporacji. Jako trybik w machinie zajmuje się łataniem systemu komputerowego tajemniczymi wzorami i równaniami, przy czym nośnikiem danych są tu różnobarwne ciecze, a sama praca przypomina performance z komputerowej "sceny" lat 80. i 90. Decydenci z firmy pilnują, aby rozgryzł tajemnicę Zero Theorem, ale ktoś wciąż podkłada mu nogę. Dziewczyna z wirtualnej agencji towarzyskiej (Melanie Thierry), odklejona pani psycholog (Tilda Swinton), wygadany syn korporacyjnej szychy  (Lucas Hedges), obowiązkowy u Gilliama karzeł – status tych postaci pozostaje dla bohatera niejasny, zaś akty podwójnej lojalności szybko nakręcają spiralę paranoi. Nad wszystkim panuje wszechwładny Zarząd (Matt Damon, z ang. Management), który – jak wszyscy zresztą – obnosi się z kuriozalną fryzurą.  

Na papierze wygląda to nieźle, jednak trudno właściwie powiedzieć, o czym jest film Gilliama. Na pewno o zderzeniu wiary w kosmiczny porządek z nihilistyczną teorią chaosu (nazwisko bohatera nie bez przyczyny nawiązuje do biblijnego Koheleta). Zapewne również o chorobie psychicznej i wznoszeniu kolejnych murów między sobą a światem. Dziurawy scenariusz pełen jest ciekawych koncepcji, jednak żadna nie znajduje należytego rozwinięcia. "The Zero Theorem" wydaje się najlepszy jako portret korporacyjnej antyutopii. Tytułowy wzór to w końcu kolejne narzędzie sankcjonowania władzy w filmowym uniwersum Gilliama – jak Ministerstwo Informacji z "Brazil", przerażający Jabberwocky, szatan o twarzy Toma Waitsa z "Parnassusa", widmo wojny z Turkami z "Przygód Barona Munchausena". Tyle że w przeciwieństwie do wymienionych utworów ten film ma o wiele bardziej cierpki smak. Wyobraźnia nie jest w nim tarczą i mieczem, nie pozwala obalać tyranów i nie chroni przed bezwzględnym racjonalizmem. Wielki Brat jest tak cierpliwy i funkcjonuje na tak wielu poziomach życia społecznego, że walka z nim – nawet we własnej głowie – wydaje się bezcelowa. Qohen nie ma nawet przywileju śnienia, który dla jego poprzedników stanowił często wentyl bezpieczeństwa.  

Ów minorowy nastrój byłby pewnie ciekawy, gdyby Gilliam próbował ulepić z niego coś więcej aniżeli ponurą bajkę bez morału. Pozszywany z wizualnych zajawek i autocytatów Frankenstein wygląda majestatycznie, lecz rusza się jak wóz z węglem; filmowi nie pomaga też ani świetny Waltz, ani fenomenalny Hedges w drugoplanowej roli. Pytanie tylko, czy dla ortodoksyjnych fanów reżysera jest to zła wiadomość? Zawsze pozostaje bowiem strategia Alicji w Krainie Czarów, która opisując swoje wrażenia po lekturze poematu o Jabberwockym, przekonywała: "Choć w mojej głowie jest tyle pojęć, gdy je wypowiadam, nie wiem, co oznaczają. Tylko jedno jest jasne: że ktoś zabił coś". Można i tak.  
1 10
Moja ocena:
3
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Terry Gilliam przyzwyczaił już widzów do specyficznego klimatu swoich filmów, wszyscy ci, którzy znają... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones