Recenzja gry PC

Call of Duty: Infinite Warfare (2016)
Michał Konarski
Jacob Minkoff
Marcin Dorociński
Łukasz Simlat

Wyrwane z okowów realizmu

Najnowsze "Call of Duty" zasadniczo nie zmienia starej formuły. Sięgając gwiazd, paradoksalnie serwuje nam bardziej wiarygodną historię niż kilka ostatnich odsłon.
"Call of Duty: Infinite Warfare" - recenzja
Z serią "Call of Duty" nie było mi po drodze już od dawna. Pogoń za widowiskowością przegoniła resztki trzeźwego myślenia; historie umieszczane w grach pisane były chyba na kolanie – logiki w nich tyle, co fabuły w pasjansie. Całości nie ratował tryb sieciowy, który mi osobiście nie dostarczał żadnej frajdy. O tym, że całkowicie nie zignorowałem "Infinite Warfare" przesądził fakt osadzenia gry w kosmicznych otchłaniach. Po obejrzeniu zwiastunów byłem już przekonany – wyrwanie się z okowów realizmu było strzałem w dziesiątkę! 



Uprzedzając potencjalne zarzuty, że w klimaty futurystyczne uderzały już poprzednie odsłony cyklu, szybko odpowiadam: ale to dopiero "Infinite Warfare" wysłało nas w kosmos – ten dosłowny i ten technologiczny. Mamy tutaj do czynienia z science fiction ocierającym się o podgatunek Hard SF. Grając w najnowszą produkcję Infinity Ward, wielokrotnie miałem skojarzenia z "Battlestar Galacticą", Macrossem" czy książkami Davida Webera o Honor Harrington. W takim otoczeniu o wiele łatwiej zaakceptować to, co widzimy i czego jesteśmy aktywnymi uczestnikami.



Będąc jednak zupełnie szczerym, nie oczekujcie tutaj wielowątkowej, złożonej i zaskakującej historii. Oto mieszkańcy pozaziemskich kolonii zbuntowali się i założyli swoją własną militarną dyktaturę. Mając żal do Ziemian – nie do końca wiadomo o co – wszczynają wojnę z Kosmicznym Sojuszem Narodów Zjednoczonym. Ci natomiast zostają złapani, kiedy Marsjanie dewastują im prawie całą kosmiczną flotę i to podczas, nomen omen, obchodów dnia floty. Z rzezi uchodzą tylko dwa okręty i jednym z nich – jako kapitan Nick Reyes – będziemy musieli stawić czoła marsjańskiej inwazji.

Jak nietrudno się domyślić, najpierw walczymy o przetrwanie, a następnie przystępujemy do dramatycznego kontrataku, który ma rzucić przeważające siły wroga na kolana. Wszystko to opakowane jest w cykl misji głównych i pobocznych, w których na nudę narzekać nie można. Zadania, z jakimi będziemy się mierzyć, można zasadniczo podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy to bardziej tradycyjne starcia na piechotę. Przemierzamy w nich powierzchnie planet, stacji kosmicznych, fabryk i portów lądowych, wycinając w pień kolejne hordy wrogów. Wszystko to podlane jest sosem oskryptowanych, efektownych momentów, kiedy wszystko wybucha, wali się, a próżnia wysysa przez okna każdy nieprzymocowany do podłoża przedmiot. Na uwagę zasługują projekty poszczególnych lokacji – są bardzo sugestywne i realistyczne. Twórcy mocno przyłożyli się do tego aspektu. Dzięki temu otrzymujemy wizję przyszłości, w którą nietrudno uwierzyć.



Drugi rodzaj zadań to starcia powietrzne. Wiele było obaw związanych z tym, że tak naprawdę otrzymamy tutaj celowniczek na szynach. Na szczęście tak nie jest i mamy pełną swobodę poruszania się po wyznaczonym fragmencie przestrzeni kosmicznej. Walki w myśliwcach są dość emocjonujące, ale na standardowym poziomie trudności nie nastręczają żadnego kłopotu. To takie oderwanie się od bardziej standardowych zadań i dodatkowy element budujący klimat rozgrywki.

Skoro przy klimacie jesteśmy – na uwagę zasługuje jeden z naszych towarzyszy. Mam tu na myśli robota Ethana, który pomaga nam w większości zadań. W "Call of Duty Infinite Warfare" jest to jedna z najjaśniej świecących gwiazd – ludzka, prawdziwa, przyjazna. Przyznam, że szybko się do Ethana przywiązałem i poczułem z nim większą więź niż z BT-7274, czyli bohaterem "Titanfalla 2". Kompletnie bezpłciowy okazał się za to główny antagonista – Salen Kotch. Grany przez Kita Haringtona (Jon Snow z "Gry o Tron") nie jest ani przerażający, ani niepokojący. To mało charyzmatyczny gość, który z bliżej nieokreślonych powodów chce rzucić Ziemię na kolana. Mam wrażenie, że sami twórcy nie darzyli go nadmierną sympatią, ponieważ ostateczna konfrontacja z nim jest kompletnie nijaka.



Kampania dla pojedynczego gracza w "Call of Duty Infinite Warfare" to kawał solidnej rozgrywki, którą można ukończyć w około 10 godzin, jeśli poświęci się czas na wykonanie wszystkich zadań pobocznych – notabene dość zróżnicowanych i ciekawych. Rozpoczynając zabawę, bądźcie jednak przygotowani na to, że będziecie mieć tu do czynienia z nieskomplikowaną historią, festiwalem skryptów i "epą" wylewającą się z ekranu. Jeśli to Was nie zrazi, to nie powinniście być zawiedzeni.

Od strony wizualnej można być pod wrażeniem, jak dużo można jeszcze wycisnąć ze starego silnika. To, co widzimy na ekranie, jest efektowne i sugestywne, a boli głównie fakt, że poza zaplanowanymi miejscami i przedmiotami reszta mapy nie ulega zniszczeniom. Bardzo dobrze prezentuje się warstwa dźwiękowa i muzyczna, która dodaje kampanii odpowiedniej dawki patosu i dynamiki w momentach, gdy to jest potrzebne. Na plus działa też polska wersja językowa. Choć znów mamy do czynienia ze standardowymi głosami growego dubbingu (m.in. Jarosław Boberek, Marcin Dorociński), to praca została wykonana solidnie. Cieszy też fakt, że gra pozwala ustawić oryginalną ścieżkę dźwiękową (z tego miejsca pozdrawiam Electronic Arts i "Titanfalla 2).



Kończąc kampanię singleplayer kierujemy się w stronę zmagań sieciowych. W tym zakresie niestety przestaje być tak różowo. Tradycyjne "multi" to tak naprawdę niewiele zmienione zmagania znane z "Black Ops III" – solidne, ale mało odkrywcze. Jeśli do tej pory szybka i zręcznościowa forma zabawy do Was przemawiała, to poczujecie się tu jak w domu. Gracze z mniejszym refleksem zapewne szybko zrezygnują z zabawy. Lata największej sprawności manualnej są już dawno za mną, więc akurat ja preferuję bardziej spokojną rozgrywkę. Dlatego też z zaskoczeniem stwierdziłem, że po kilku godzinach ostrego katowania różnych trybów sieciowych powoli przestałem być wyłącznie mięsem armatnim, a same mecze zaczęły nawet sprawiać frajdę. Szczególnie dobrze radziłem sobie w tych trybach, w których znaczenie miało np. zajmowanie jakiś obszarów. Tam mogłem w spokoju zająć się wykonywaniem zadań, a wzajemne polowanie na fragi zostawić bardziej zręcznym graczom.

Same mapy są bardzo kameralne i dopasowane do ekwilibrystycznych zdolności naszych wojaków. Znajdziemy tutaj ściany i pochylnie, po których możemy szusować, wąskie korytarze idealne na shotguny, a także trochę otwartych przestrzeni. Dość szybko jesteśmy w stanie nauczyć się rozkładu na pamięć, a podglądając bardziej doświadczonych graczy, znajdziemy kilka pomysłowych skrótów, którymi nie raz zaskoczymy wroga. Do pełnego wykorzystania potencjału map wymagane jest jednak sprawne opanowanie naszej postaci, czyli podwójnego skoku, wślizgów i sztuki biegania po ścianie.

Nie zabrakło też kooperacyjnego zombie-trybu, który tym razem rzuca nas w kiczowate klimaty lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Twórcy zadbali o odpowiednio neonową paletę barw, a także o kilku archetypicznych dla tego okresu bohaterów (nastoletni sportowiec, raper czy też nerd). Są też gwiazdy wielkiego formatu. W roli DJ-a zobaczymy i usłyszymy Davida Hasselhoffa, gwiazdora "Knight Ridera" i "Słonecznego patrolu".



Choć to pierwsze podejście Infinity Ward do zapoczątkowanego przez Treyarch trybu Zombie, to już po pierwszym włączeniu poczujecie się jak w domu. Dodano dodatkową walutę w postaci biletów, za które kupujemy mocniejszą broń oraz wprowadzono system kart, które kolekcjonujemy i aktywujemy nimi przeróżne bonusy. Sam rdzeń rozgrywki pozostał jednak niezmieniony i to wciąż świetna zabawa w co-opie z trójką znajomych.

Niestety posiadacze komputerów osobistych mogą mieć problem z komfortowym wyżynaniem hord żywych trupów. O ile nie ma problemu z dołączeniem się do zabawy sieciowej w "Infinite Warfare", o tyle w Zombies In Spaceland prawie niemożliwe jest rozegranie meczu z obcymi graczami – gra z niewiadomych powodów nie może połączyć kilku chętnych w jeden zespół.



"Call of Duty Infinite Warfare" okazało się dla mnie sporym zaskoczeniem. Kampania dla pojedynczego gracza była wciągająca i angażująca, a multiplayer zaczął się podobać wraz kolejnymi rozegranymi meczami. Mam jednak wrażenie, że ze swoją opinią jestem dość osamotniony. Sądząc po wynikach sprzedaży oraz niewielkiej liczbę osób udzielających się w sieciowych zmaganiach, może to być ostatnie "tradycyjne" "Call of Duty". Być może w niedalekiej przyszłości czeka nas wypatrywana zmiana silnika i/lub powrót do bardziej współczesnych czasów. Z tego ostatniego wcale bym się tak nie cieszył, ponieważ przy "Call of Duty" w klimatach kosmicznego science fiction bawiłem się wybornie.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Od początku swego istnienia seria "Call of Duty" podążała za aktualnym trendem w postaci osadzania akcji... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones