Relacja

7. AFF: Jamniki i kobiety

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/7.+AFF%3A+Jamniki+i+kobiety-120127
Na American Film Festival obejrzeliśmy nowe filmy ważnych autorów amerykańskiego kina niezależnego: "Jamnika" Todda Solondza, "Certain Women" Kelly Reichardt i "Midnight Special" Jeffa Nicholsa.

***


Pies trojański ("Jamnik", reż. Todd Solondz)

Jest w "Jamniku" ujęcie, w którym kamera podąża śladem odchodów tytułowego psiaka. Przypomina to trochę pamiętną panoramę z "Weekendu" Godarda, ale zamiast niekończącego się samochodowego korka mamy niekończącą się nitkę rzadkiej kupy. Nie znajdziemy lepszego podsumowania twórczości Todda Solondza. Ta jedna jazda kamery zawiera niemal wszystkie składowe specyficznego stylu reżysera: jest obrzydliwa, ale zarazem zabawna, budzi niesmak, ale i współczucie. W "Jamniku" Solondz po raz kolejny tarza nas w nieczystościach. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że jego mizantropia powoli staje się nieco zbyt mechaniczna.


Ponownie, jak w "Happiness" i "Życiu z wojną w tle", Solondz układa mozaikową fabułę, przeplatając losy rozmaitych postaci. Wraca nawet do Dawn Wiener, bohaterki kultowego "Witaj w domku dla lalek" – teraz już dorosłej i obdarzonej twarzą Grety Gerwig. Łącznikiem między kolejnymi bohaterami i wątkami jest tytułowy jamnik, choć w zasadzie nie wiadomo, czy jest to wciąż ten sam pies, zmieniający nieustannie właścicieli. A może raczej za każdym razem mamy do czynienia z innym, podobnym czworonogiem? Mniejsza o to, grunt, że za jego pośrednictwem poznajemy galerię dziwaków-nieszczęśników.

Jamnicza perspektywa doskonale nadaje się do trybu opowiadania reżysera. Jamniki mają w sobie coś uroczego i absurdalnego zarazem. Z jednej strony inteligentne spojrzenie i sympatyczna mordka, z drugiej – parówkokształtny tułów i krótkie nóżki; iście Solondzowskie połączenie. Tak wyposażony psiak (załóżmy, że to wciąż to samo zwierzę) przechodzi z rąk do rąk i obserwuje świat swoim stoickim, niemalże apatycznym spojrzeniem. Jamnik to zarazem część świata przedstawionego i obcy, postać nieomal kosmicznie odklejona od filmowej rzeczywistości. Co więcej, w toku akcji pies coraz bardziej traci na znaczeniu, przechodzi na coraz dalszy plan. Zupełnie jakby Solondz wykorzystywał go jedynie w charakterze konia (psa?) trojańskiego; jakby potrzebował sympatycznej postaci, za którą podążymy między tych wszystkich odpychających i nieszczęśliwych ludzi. Z własnej woli być może byśmy tu nie zajrzeli, idziemy jednak za jamnikiem; a kiedy jesteśmy już zaangażowani, pies może spokojnie usunąć się w tło. Fortel udany? Nie do końca.

Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ

***


Amerykańskie kobiety ("Certain Women", reż. Kelly Reichardt)

Przed seansem "Certain Women" ktoś streścił mi z grubsza fabułę filmu: "jedna kobieta jest prawniczką, druga buduje dom, trzecia pracuje w stajni". I choć powyższy opis gubi pewne istotne szczegóły historii, to dobrze oddaje twórczą metodę reżyserki Kelly Reichardt. Kto widział "Wendy i Lucy", "Meek’s Cutoff" czy "Night Moves", ten dobrze wie, że trudno te filmy opowiedzieć. Scenariusz jest bowiem dla Reichardt zaledwie szkieletem, który autorka obudowuje dopiero materią życia. Prozą, nudą, banałem, niuansami międzyludzkiej interakcji… To one są właściwym tematem jej twórczości. W "Certain Women" chyba nawet bardziej niż kiedykolwiek.


Dotychczas reżyserka konstruowała swoje filmy wokół działania. Mimo silnego "oddramatycznienia", mimo spowolnienia akcji, każdy ze wspomnianych tytułów miał w swoim centrum bohaterów zdefiniowanych przez cel i dążących do realizacji fabularnego "zadania". W "Wendy i Lucy" była to kobieta oraz jej pies, usiłujący dotrzeć wspólnie na Alaskę; w "Meek’s Cutoff" – grupa podróżujących osadników, którzy wybrali felerny skrót; a w "Night Moves" – aktywiści planujący wysadzenie tamy. "Certain Women" opowiada zaś o – zaiste – "jakichś tam" kobietach. Historie prawniczki Laury (Laura Dern) i opiekującej się końmi Jamie (Lily Gladstone) posiadają jeszcze coś na kształt regularnej intrygi. Pierwsza z nich zmaga się z uciążliwym klientem, druga zaczyna uczęszczać na zajęcia prowadzone przez Beth (Kristen Stewart). Ale już trzeci równoległy wątek filmu to opowieść o tym, że niejaka Gina (Michelle Williams) chce kupić… leżącą na posesji znajomego kupę cegieł. I tyle. 

Samo streszczenie owych historii punkt po punkcie nieuchronnie wydobywa ich pospolity charakter. Momentami trąci tu telenowelą: bezsilny w starciu z systemem klient Laury chwyci w końcu za broń i weźmie zakładnika, domagając się sprawiedliwości; Jamie zacznie zdradzać kolejne – niezauważone przez Beth – znaki zadurzenia w nauczycielce. Reichardt oczywiście celuje w pospolitość, ale nie w sensie: sztampę. Powyższe "dramaty" rozchodzą się u niej po kościach, zostają nie tyle rozwiązane, co raczej rozcieńczone. Widać to już w sposobie reżyserowania aktorek. Dern, Williams, Stewart to przecież – w mniejszym lub większym stopniu – gwiazdy Hollywood. Reichardt odbiera im jednak makijaż i okazje do aktorskich szarży, wymusza na nich granie/niegranie. To aktorstwo bliskie byciu-przed-kamerą, jakie często wydobywa się z naturszczyków.

Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ

***


Nocny uciekinier ("Midnight Special", reż. Jeff Nichols)

"Midnight Special" ogląda się trochę jak mroczniejszą wersję "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" albo zaginiony odcinek "Strefy mroku" czy "Z Archiwum X". Tytuł filmu z jednej strony kojarzy się z jakimś kultowym północnym seansem, a z drugiej przywołuje tradycyjną folkową piosenkę, której cover w wykonaniu Creedence Clearwater Revival wybrzmiewał w… filmowej wersji "Strefy mroku". Historia obdarzonego tajemniczymi zdolnościami chłopca ma też w sobie coś z przygód X-Men; nieprzypadkowo główny bohater z zapamiętaniem zaczytuje się w komiksowych perypetiach superbohaterów: Teen Titans oraz Supermana. Ale choć film zrodził się z podobnych nawiązań, zaskakująco mało w nim nostalgicznej zabawy z konwencjami i puszczania oka do widza. Co prawda w jednej ze scen – kiedy znany z roli Zoda w "Człowieku ze stali" Michael Shannon wdaje się w dyskusję o Kryptonicie – twórcy niemal wyważają czwartą ścianę. Iluzja nie zostaje jednak rozwiana, a fabuła nie zmienia się w błahą wyliczankę inspiracji. Jak przystało na Jeffa Nicholsa, twórcę m.in. "Uciekiniera", "Midnight Special" to rasowa, surowa przypowieść. Nie do końca spełniona, ale warta uwagi.


Nicholsa trudno nie lubić, bo ewidentnie kręci z potrzeby serca i do tego jeszcze szanuje widza. Jest świadomy, że skoro gra znaczonymi kartami typu "tajemnicza sekta", "cudowne dziecko", "rządowa obława", to nie musi prowadzić nas za rączkę. "Midnight Special" zaczyna się więc jakby już po ekspozycji, w środku akcji. Dwóch bardzo zaaferowanych mężczyzn (Michael Shannon, Joel Edgerton) wiezie gdzieś dziwnego chłopca (Jaeden Lieberher): a to bunkrują się w motelu, skrupulatnie zaklejając okna kawałkami kartonu, a to prują autostradą bez włączonych świateł. Odpowiedź na pytanie "o co tu chodzi?" nie przyjdzie sama. Musimy wyłuskać ją z serwowanych mimochodem i nieśpiesznie strzępów informacji: tu jakaś aluzja, tam wzmianka w telewizji, gdzieś indziej rzucona półsłówkiem informacja. Dlatego o fabule filmu lepiej nie wiedzieć za wiele i oglądać go z pustą głową. Nichols wychodzi bowiem z chlubnego założenia, że kino opowiadające o tajemnicy samo powinno być tajemnicze.  

Autor ma też oko do nośnych obrazów, tworzonych w zasadzie z powietrza. Już sam wygląd małego Altona zapada w pamięć, choć o wizualnej sile tego image’u przesądzają zatknięte na nosie chłopca… zwyczajne pływackie gogle.

Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones