MARTWY PUNKT?
Transfer do Hollywood bywa dla młodych reżyserów z Europy przeprawą przez ucho igielne. Dlaczego więc tak dobrze w Fabryce Koszmarów radzą sobie twórcy kina grozy? Wchodząca na ekrany "Pirania 3D" Alexandre’a Aji częściowo na to pytanie odpowiada. Jest taka anegdotka o
Florianie Hencklu von Donnersmarcku, reżyserze uhonorowanym Oscarem za
"Życie na podsłuchu" w 2007 roku. Przytacza ją na stronach "Los Angeles Timesa" Patrick Goldstein. Oto, słysząc przemowę nagrodzonego, część hollywoodzkich decydentów wpadła w zachwyt nad stopniem opanowania przez Niemca języka Szekspira. Goldstein tłumaczy, że owe luźne spostrzeżenia, w momencie eksplikacji, miały już przełożenie na konkretny pomysł: "Zaproponujmy mu jakiś thriller z
Nicolasem Cage'em". Ten epizod, podparty ironicznym komentarzem publicysty ("Hollywood pozostanie Hollywood") dość dobrze pokazuje, jak ważna w stolicy kina jest celebracja mitu Ziemi Obiecanej. Bo w Fabryce Snów obcokrajowcy pracowali od zawsze. Za czasów, gdy
Josef von Sternberg obcałowywał obiektywem
Marlenę Dietrich; w momencie, gdy baronowie Nowego Hollywood zostali przepędzeni przez watahę młodych wilczków z Wysp Brytyjskich (bracia
Ridley i
Tony Scottowie,
Adrian Lyne); wtedy, gdy
Donnersmarck odbierał nagrodę za film obcojęzyczny, a o statuetkę za reżyserię walczyli m.in. Meksykanin
Alejandro González Iñárritu (
"Babel") i Brytyjczycy
Stephen Frears (
"Królowa") oraz
Paul Greengrass (
"Lot 93"). Lecz poza incydentalnymi sukcesami
stranierich na polu gatunkowo płynnego "kina środka", mamy w Ameryce jeden gatunek, który skupia wokół siebie cały legion naturalizowanych filmowców. Chodzi o kino grozy. Skąd ten trend?
Florian Henckel von Donnersmarck i Alejandro González Iñárritu
Liczby mówią same za siebie. Spośród połowy amerykańskich horrorów wprowadzanych do polskich kin na przestrzeni ostatnich trzech lat, blisko 45% utworów reżyserowali imigranci (niektórzy, jak rodak
Donnersmarcka,
Christian Alvart, potrafili wpuścić na rynek DVD nawet dwa filmy rocznie – patrz
"Przypadek 39" i
"Pandorum"). Gwiazdą wśród nich jest obecnie Francuz,
Alexandre Aja. Ten zaledwie 32-letni, żonaty z marokańską reżyserką
Lailą Marrakchi i wychowany przez reżysera oraz krytyczkę filmową, facet nakręcił w USA tylko trzy filmy, ale łokciami rozpychać się już nie musi. Wyspecjalizował się w remake'ach klasyki kina grozy. Ostatnio przerobił
"Piranię" z 1978 roku. I choć nikt nie wymagał od niego czarów z mleka, dał widzom spektakl, którego długo nie zapomną.
Alexandre Aja
Dziwny przypadek
Alexandre'a Aji pokazuje, jak amerykański system producencki redefiniuje superpojemne kategorie w rodzaju "artystycznej niezależności". Po swoim krótkometrażowym, nominowanym do Złotej Palmy w Cannes filmie
"Over the Rainbow", Francuz zapowiadał się na wytrawnego specjalistę od groteski, pokrewnego
Jean-Pierre'owi Jeunetowi. Gdy zadebiutował w pełnym metrażu fantastycznym
"Bladym strachem", jego styl był już właściwie ukształtowany. Balansując na granicy intensywnego gore, twardego realizmu i horroru onirycznego, stworzył nową jakość, a wypracowana przezeń eklektyczna poetyka szybko znalazła kontynuatorów. Gdy jego podróż za Wielką Wodę dobiegła końca,
"Blady strach" był już tylko wspomnieniem.
Aja zaczął przerabiać klasyków (także azjatyckich – patrz
"Lustra"), ale sprawdzony na Starym Kontynencie styl nie pasował już do nowych wytycznych. Jego amerykańskie dzieła są świetne, jednak różnią się od europejskich konwencją i narracyjnymi technikami. Reżyserowi zostały hektolitry syropu kukurydzianego, imitującego krew i ten rodzaj artystycznej inteligencji, który sprawia, że wytrawny widz i tak dostrzeże na ekranie autorski charakter pisma.
fot. z "Luster"
Hollywood musi być zadowolone. Dzięki temu, że na europejskiej farmie wciąż pojawiają się kury znoszące złote jajka, Amerykanie mogą podtrzymywać status quo. Zwłaszcza, że horrory pozostają komercyjnie "bezpiecznym" gatunkiem – są relatywnie tanie w produkcji, zwykle przynoszą zyski, a ponadto stanowią pokaźny kawałek torciku direct-to-dvd. Remaki z kolei to materiał, który łatwo kontrolować na etapie realizacyjnym. Zdolny reżyser zza granicy może go do woli uszlachetniać, jednak prawdopodobieństwo, że zboczy z wytyczonej ścieżki, jest niewielkie. Pochodzenie autora jawi się tu czymś w rodzaju wizytówki, wystawionej kinematografii przez system producencki. Facet z cygarem mruga okiem: tego czy tamtego filmu nie kręci Wychowanek Naszego Klubu, ale egzotyczny człowiek z zewnątrz, obcy z własną (ciekawą? odmienną?) perspektywą. To zresztą nic nowego. Historia gatunku jest pisana przez emigrantów, to oni rozsypali na ścieżkach grozy najwięcej kamieni milowych.
Murnau,
Hitchcock,
Kubrick,
Polański – wszyscy byli przybyszami zza Oceanu.
fot. z "Bladego strachu"
Konkurencja w postaci Francji, Hiszpanii czy Anglii może wyrabiać dwieście procent normy. Młodzi-zdolni mogą nakręcić wiele fantastycznych produkcji i sprawić, że Wuj Sam obleje się rumieńcem. Jednak póki w grę wchodzą duże pieniądze, nie ma mowy o blokadzie handlu "zasobami ludzkimi". Pomijam fakt, że rezydentami jankeskiej ziemi wciąż są legendy gatunku i to one często bywają wabikiem na
stranierich.
Aja nie przyjechał do Hollywood razem z resztą francuskiego zaciągu (
David Moreau,
Xavier Palud,
Eric Valette,
Xavier Gens). Pojawił się wcześniej, za sprawą
Wesa Cravena, który zauroczony
"Bladym strachem", dopalił cygaro, odstawił szklaneczkę z Jackiem Danielsem i wykonał odpowiedni telefon. W większości najciekawszych francuskich horrorów ostatnich lat (
"Najście",
"Frontiere(s)") powtarza się pewien motyw fabularny, zapośredniczony w smutnej rzeczywistości: oto wściekli imigranci z paryskich przedmieść przebijają się do opływającego w luksusy centrum. Coś jest na rzeczy.
fot. z "Piranii 3D"
Kinomani patrzący na amerykański horror przez palce (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) zniosą wszystko. Skończył się złoty okres amerykańskiego kina grozy, mamy zauważalny regres, czekamy na renesans. Trudno jednak o odrodzenie bez pierwszych "odrodzonych", a dzisiejszy horror nie ma ani swoich bożków, ani solidnych rzemieślników. Imigranci doskonale wypełniają tę lukę. Są prężni, młodzi, utalentowani. Czy wierzą w to, co robią? Mam nadzieję. W jakimś sensie budujący jest przykład Węgra,
Nimróda Antala. Urodzony w Kalifornii reżyser wiedział, że aby zadebiutować w Hollywood, musi nakręcić film, który w Hollywood nigdy by nie powstał. Pojechał do braci Madziarów i nakręcił
"Kontrolerów". Część europejskich krytyków umiejscowiła na firmamencie wysokiej sztuki kolejną gwiazdę, ale wtedy
Antal zawinął manatki i ruszył w podróż powrotną. Zatrzymał się w
"Motelu", przejechał
"Opancerzonym", wysłał w bój
"Predatory" i jest szczęśliwy. Ktokolwiek miał się o niego upomnieć, zrobił to dawno temu.