Artykuł

Grand Prix Konkursu "Powiększenie": Kościuszko nie istnieje

https://www.filmweb.pl/article/Ko%C5%9Bciuszko+nie+istnieje%3A+Grand+Prix+Konkursu+%22Powi%C4%99kszenie%22%3A+Przeczytaj+zwyci%C4%99sk%C4%85+prac%C4%99-162545
Grand Prix Konkursu "Powiększenie": Kościuszko nie istnieje
Laureatem dziesiątej edycji konkursu krytycznofilmowego "Powiększenie" został Miłosz Spychalski za tekst "Kościuszko nie istnieje" (pełną listę nagrodzonych autorów znajdziecie POD LINKIEM TUTAJ). W uzasadnieniu jury podało: za wyrazisty styl i nieposkromioną intelektualną werwę, która nie wyklucza osobistego tonu i pozwala zobaczyć film "KosPawła Maślony świeżym okiem.

Poniżej możecie się zapoznać ze zwycięskim tekstem. Kolejne nagrodzone artykuły już wkrótce. 

***

Wyobraźmy sobie stos. Będzie to ogromny i wielowiekowy stos ciał – ciał wątłych oraz pokaźnych, cherlawych oraz silnych – ciał chłopskich, batożonych i wymęczonych, ciał krwawiących, ciał bitych, smaganych, popędzanych, wyszydzanych i – ostatecznie – uśmiercanych. Ciał za życia – bez życia – a już po śmierci – bez pamięci. Tak oto prezentowałby się (mógłby się prezentować) pejzaż eksplorowany przez modny i żywotny ostatnimi czasy "zwrot ludowy". A gdy do tego stosu dołączy się jeszcze krwiopijczych i krwią pijanych i spoconych od upędzania się za dręczonymi chłopami sarmatów – och! – wtedy to już nie stos gnijących ciał, to jakaś makabryczna kupa, na którą lepiej okiem nie rzucać… I nagle szok, konsternacja, gdyż z tejże właśnie kupy – i to na koniu – wyjeżdża w naszym kierunku postać jak gdyby nie z tego świata, obca, wręcz egzotyczna, tak czysta i nieskazitelna, tak – oto on – to Kościuszko...


Wyobraźmy sobie stos inny – nie – będzie to kupa i od samego początku była to kupa – kupa tych wszystkich pseudohistorycznych, martyrologiczno-resentymentalnych filmo-bubli bez życia i bez polotu, tych wszystkich Obron Westerplatte, żywotów Pileckich, bitew pod Wiedniem i innych, i kolejnych, i jeszcze raz, na powrót… Aż tu znikąd – cud, objawienie, zstąpienie – wyłania się coś, co ideę Wiecznego Powrotu brałoby jak gdyby na serio… Oto w polskim kinie pojawił się "Kos" (2023), a wraz z nim zawitał – miał zawitać – nieco spóźniony postmodernizm…

A czy rzeczywiście zawitał, czy też nie – a jeśli tak, to jaki postmodernizm – będzie przedmiotem dalszych rozważań. 

Postmoderna kościuszkowska



Film w reżyserii Pawła Maślony, być może jeszcze przed samą jego premierą, wpisywano – we wspomniany już – "zwrot ludowy", z publikacjami Adama Leszczyńskiego ("Ludowa historia Polski") czy Kacpra Pobłockiego ("Chamstwo") na czele tego nurtu. Polityka twórcza tych autorów zakłada postmodernistyczną metodę historiograficzną, wedle której – w dużym skrócie – nie istnieją fakty bez narracji je organizującej, czyli nie istnieją sensu stricte "fakty", a w uprawianiu historii istotniejsza jest jej funkcja demitologizująca oraz teraźniejsza interpretacja tego, co przeszłe. W tym przypadku: narracja dokonująca ponownego zbadania historii chłopstwa na ziemiach polskich, a także – nie ma co ukrywać – pewien rodzaj rehabilitacji tej grupy społecznej. 

Być może, to tylko semantyka, jednakże w "zwrocie ludowym" – jak sądzę – zdecydowanie więcej jest z antyszlacheckości niż z proludowości. Dowodem tego mogą być kolejne – nowsze niż te dotychczas wymienione – pozycje, jak choćby serial Netflixa "1670" (2023; już niedługo drugi sezon) czy – kolejny bestseller – książka "Patopaństwo" Jana Śpiewaka. Wydawać się może, że w najbliższych latach to właśnie antyszlachecki ton zdominuje polityczno-artystyczne formy eksploracji życia naszych przodków. Dowodem na to może być właśnie "Kos". W filmie Maślony krytyka okrucieństwa zadawanego chłopom przez szlachtę zdecydowanie przerasta całą resztę (uniemożliwiając – potencjalnie bardziej pozytywne – przyjrzenie się etosowi czy antropologii chłopskiej). Ale i na odwrót: w "Kosie" dominuje także okrucieństwo zadawane sarmatom przez samych chłopów. Film Maślony – ze scenariuszem autorstwa Michała A. Zielińskiego – został pomyślany jako kino zemsty, pod duchowym patronatem samego mistrza tego gatunku, Quentina Tarantino


Jednak po kolejnym już seansie "Kosa" (kiedy to ów początkowy szok pt. "wow, jak u Tarantino!" trochę uleciał) bliższy jestem tezy, że – gdy mowa o wpływie twórcy "Django" (2012) na film Maślony – od kwestii gatunkowych istotniejsza byłaby inspiracja plastycznością światów kreowanych przez amerykańskiego reżysera. Dlaczego istotniejsza? Bowiem ustanawia – choćby intuicyjnie, podskórnie – coś, co w polskim kinie pojawia się nader rzadko, mianowicie: poczucie umowności. Mocne barwy kostiumów; zaskakująca namacalność oraz wyrazistość tego hiperrealnego świata (autor zdjęć do "Kosa", Piotr Sobociński Jr, ewidentnie inspirował się tu twórczością Roberta Richardsona); jakiś rodzaj lepkości czy cielistości – podkreślanej przez pewną dźwiękową namacalność; wszystko to sprawia, że umowa z widzem zostaje zawiązana szybko, wręcz mimowolnie. Ale Maślona nie próbuje być zupełnie jak Tarantino. Stąd – jeśli trzymać się metody analogii – byłby to raczej Tarantino przefiltrowany przez Radu Judego ("Aferim!", 2015): w "Kosie" koloryt jest – raz słabiej, a raz mocniej – aczkolwiek stale przygaszany przez nieprzyjazną, przegniłą sepię. 

Podobnie jest z samą przedstawioną w filmie historią – jasne – barwną, angażującą, a jednak jakoś czarno-biało-czerwono-depresyjną; nie tak zabawną i nie tak – w duchu kina zemsty – rozkoszną jak u reżysera "Nienawistnej ósemki" (2015). Owszem – dialogi? – iskrzą!, one-linery? – również odhaczone. A jednak, Maślona uniknął pułapki imitacji za wszelką cenę. Kos wręcz wypada nierówno w tych momentach, w których właśnie za bardzo zbliża się do amerykańskiego reżysera (vide: sekwencja przy stole w dworku). Dlaczego tak się dzieje? Bowiem celem nadrzędnym Maślony nie jest zabawa sama w sobie – nie postmodernistyczna jouissance; "Kos ma ambicje inne" – niech będzie: "wyższe"! Dla ich osiągnięcia Tarantino jest świetnym punktem wyjścia – znakomitą inspiracją duchową, zdecydowanie gorszym zaś – punktem dojścia. 


A poprzez ów punkt wyjścia rozumiem nic innego, jak – dość luźne – podejście do imperatywu rzetelnego opowiadania faktów, i to faktów o wielkich postaciach. Nie znaczy to jednak, że Maślona tworzy kino antyhistoryczne i jawnie – na pokaz – odbiegające od sfery faktów. Wręcz odwrotnie, akcja "Kosa" zaprogramowana jest po bożemu: w 1794 roku, między II a III rozbiorem. Jest data, jest wydarzenie, geografia się zgadza, nazwiska również, podobnie z kostiumami, w skrócie – żadnych jawnych odchyleń od czasu epoki (a podwozie też było dobre). Pomysł Maślony i Zielińskiego – inaczej niż w wizji Tarantino – polega nie na intencjonalnej grze z historycznym "prawdopodobieństwem" ("Django") czy odejściu od historycznych faktów ("Bękarty Wojny", 2009; "Pewnego razu w Hollywood", 2019). Twórcy rachują co do prawdopodobieństwa – więcej – biorą postać rzeczywistą i historyczną co się zowie, lecz – i w tym upatruję genialności "Kosa" – tylko po to, by w zasadzie zrobić film o czymś innym. 

Ponieważ "Kos" wcale nie jest filmem o Kościuszce – znaczy się – nie jest filmem na temat Kościuszki. W otwierającej film scenie generał oraz jego współtowarzysz – wyzwolony z niewoli, czarnoskóry Lapierre (jeszcze co do faktografii: to również się zgadza, żaden wymysł Netflixa, można spać spokojnie!) – ratują ściganego chłopa przed batożącym go panem. Wyrazów wdzięczności – a tym bardziej fanfar i oklasków – próżno jednak szukać. Jedyne, co Kościuszko widzi, gdy odwraca się w stronę uratowanego, to plecy. Chłop natychmiastowo zdążył uciec, nawet się za siebie nie oglądając.

I to spojrzenie "Kosa" – ten dystans, ta wymuszona bierność, to sprowadzenie do patrzenia – najwięcej mówi o tym, kim dla Maślony jest Kościuszko. A jest podmiotem bardziej optycznym niż heroicznym; podmiotem widzenia, a nie podmiotem działania. Jasne, nie jest tak, że Kościuszko nic więcej już w ramach akcji nie zrobi; jego zepchnięcie na drugi plan jest jednak widoczne gołym okiem (choćby w scenie finałowej batalii, gdzie prym wiodą figury poniżenia: kobieta oraz chłop). W ostatniej scenie filmu zaś, na skierowane do niego pytanie so what’s the plan?, Kościuszko odpowiada jedynie milczeniem; spojrzeniem kierowanym na każdą z kolejnych postaci, stojących na pełnym zwłok pogorzelisku. Dlaczego nie odpowiada? Gdyż jest bardziej spojrzeniem aniżeli postacią. Spojrzeniem z teraźniejszości, nie z przeszłości. Kościuszko to współczesny widz. 


Że nie mamy do czynienia z kimkolwiek innym niż z nami samymi, uwidaczniałoby się w roli odtwórcy Kościuszki, czyli Jacka Braciaka. "Roli" to za dużo powiedziane; Braciak jest być może bardziej Braciakiem w "Kosie" niż w rzeczywistym życiu (i chwała mu za to!). Nie dodaje praktycznie nic: żadnej stylizacji na jakiegoś mitycznego Kościuszkę, nie celuje w żadnego Kościuszkę-żołnierza czy też Kościuszkę-światowca – nic – po prostu, to człowiek, nie pomnik. A dodatkowo – człowiek współczesny, który przygląda się światu dawnemu, a jednak dziwnie znajomemu...

Od stosu drugiego – postmodernistycznego – przejdźmy teraz do stosu pierwszego, martyrologiczno-(pseudo)historycznego. 

Mit Kościuszki



W ramach przebiegu oglądanych w "Kosie" wydarzeń dwa motywy zdają się wybijać najmocniej, po pierwsze – wszechobecny lęk przed innym, po drugie – wojna polsko-polska. Że "Kos" jest przede wszystkim filmem o wzajemnym strachu? Jak najbardziej. Że to – choć świetnie pomyślany – to jednak kolejny obraz rozczarowania i zgorszenia polskimi ułomnościami? Owszem. I rację ma Marcin Stachowicz pisząc, iż w finale filmu Maślona niebezpiecznie – i niepotrzebnie – zbliża się do wygłoszenia "Wielkiej Polskiej Narracji" (polaryzacja, Dobro, ale i Zło – wiecie, Państwo, tego typu sprawy). 

To jednak nie żaden z powyżej wymienionych – i na planie akcji: naczelnych – motywów filmu reżysera "Ataku paniki" stanowiłby o specyficzności Kosa, lecz motyw inny i mniej spektakularny. "Kos" nie jest filmem o Kościuszce nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Rzeczywisty, główny protagonista filmu, to Ignac Sikora (w tej roli Bartosz Bielenia): chłop, a przede wszystkim – bękarci syn sarmaty, wydającego w pierwszych scenach filmu ostatnie tchnienia, przed śmiercią przyrzekający Ignacowi uwzględnienie w testamencie (nadzieja na uwłaszczenie). To właśnie motyw bękarta byłby tym kluczowym dla pojęcia, o czym tak naprawdę jest Kos, oraz tego, jaką funkcję symboliczną pełni w nim sama figura Kościuszki. 


Dopiero w finale filmu do Ignaca dociera brutalna prawda, widoczna w tym świecie gołym okiem i której jako widzowie mogliśmy domyślać się od samego początku. Spadek po ojcu jest de facto niczym, zapisaniem Ignacowi marnej dzierżawy z poleceniem, by dalej "służyć panu". Status quo zostaje utrzymany. Praktycznie cały majątek zostaje zapisany postaci wyjątkowo odrażającej, czyli przyrodniemu bratu Ignaca: wielkopańskiemu i "światowemu" paniczowi, pełnemu – jak to na panicza i światowca przystało – pogardy, w szczególności względem tych gorzej sytuowanych. Pogarda przejdzie we wzajemną nienawiść i w finale filmu bracia zabijają się nawzajem (polsko-polska wojenka). 

Istotniejszy jest jednak inny afekt, a właściwie dwa afekty, mianowicie: rozpacz oraz wściekłość. Nie są one obce także innym przedstawicielom chłopstwa, co najdosadniej ujawni się w sekwencji rzezi w karczmie – najbardziej imponującej sekwencji afektów (afektywnej), jaką widziałem w polskim kinie od dłuższego czasu. Całość rozpoczyna się od strachu (nakrycie zbiegłego chłopa), przechodzi w obrzydzenie (gwałt upośledzonej siostry uciekiniera dokonany przez zarządcę majątku), by następnie kulminować w rozpaczy i gniewie, poczuciu siły oraz bezsilności. Chłopi jednoczą się w końcu w masę, która – mimo że bez broni i mimo że mamiona korzyściami przez zarządce – rusza do walki, a właściwie – wybucha, imploduje. Nad wszystkim unosi się (ciąży) burzowa noc: czas, jeśli nie przesilenia – to z pewnością wyładowania. Nieznośne napięcie tej sekwencji brałoby się przede wszystkim stąd, że praktycznie brak tu cięć montażowych, wszystko dzieje się w jednym ujęciu, jednym ciągiem, jak gdyby narastając i narastając, nie chcąc się skończyć… 

Nie ma tu jednak żadnej euforii, żadnego "zwycięstwa", a jeśli jakiś triumf jest, to jedynie chwilowy i pozorny. What’s the plan? Ano żaden, Kościuszko nie powie nam, współczesnym, jak żyć. Dramat chłopstwa in genere uosabia właśnie Ignac – bękart, czyli człowiek o odmówionym prawie do historii i w pewnym stopniu także do biografii; człowiek pozbawiony prawa do samoidentyfikacji, egzystujący na przecięciu bycia i niebycia; człowiek żyjący na ojcowiźnie, lecz bez ojczyzny. Ojca – być może – odnajduje bohater w postaci Tadeusza Kościuszki, lecz również jedynie chwilowo (i być może jedynie pozornie). Gdyż o tym jest ten film, więcej – tym właściwie jest "Kos" jako "dzieło kultury": wyrazem potrzeby odnalezienia Ojca. 


Funkcja Kościuszki nie kończy się na samym byciu widzem. Owszem, nie jest to film o Kościuszce. Tytuł filmu jest w pewnym stopniu wymowny: kto to ów "Kos"? Jakiś człowiek z oddali, wręcz egzotyczny, nasz, ale nie nasz… I taki stosunek do tego pana z anonimowych pomników od wielu, wielu lat rysuje się w politycznej debacie (a ostatnimi czasy także w darciu twitterowych szat nad wyborem odpowiedniej, właściwej i jedynej polityki pamięci historycznej). Film Maślony nie zamyka się na żadną z możliwych interpretacji. Dla lewej strony Kościuszko będzie wzorcem egalitaryzmu i socjaldemokratą, dla centrum – liberalnym oświeceniowcem, dla prawicy – republikaninem i prawdziwym, tak prawdziwie prawdziwym, patriotą… Maślona unika pułapki postawienia się po którejkolwiek ze stron, więcej – ową pułapkę czyni zasadniczym tematem filmu. 

Bowiem nie odnajdujemy w "Kosie" żadnego "Ojca Narodu". Kościuszko nie istnieje, poza byciem współczesnym widzem, podmiotem optycznym – jest najwyżej zwierciadłem; jego funkcją jest odbijanie naszego własnego pragnienia połączenia z historią oraz naszej interpretacji. A czy potrzeba mitu jest potrzebą zdrową, czy też nie, nie mi oceniać. Co jednak po seansie "Kosa" w mojej głowie stało się nieco bardziej jasne, to przekonanie, iż jesteśmy narodem pełnym bękartów. 

So what’s the plan?

 

Postmodernizm Maślony byłby postmodernizmem na serio, nie grą, a jeśli już grą – to grą zagubienia i bezowocnych poszukiwań. Maślona tym najbardziej różniłby się od Tarantino, że o ile dla obu fakty historyczne stanowią środek, nie cel, o tyle dla tego ostatniego postmodernistyczna przyjemność stanowi wręcz cel sam w sobie (choćby przyjemność z samej możliwości zaprzeczania bądź "korekty" historycznych faktów). U Maślony zaś Kościuszko nie tylko nie istnieje, ale i nie ginie. Cel jest mniej spektakularny i zdecydowanie bardziej gorzki niż rozkoszny: nie chodzi o skorygowanie przeszłości – to jest niemożliwe – co raczej o przejrzenie się w jej, niezbyt urodziwym, lustrze. 


I może to dobrze, że nie ginie? W tymże urealnieniu, w tej defetyszyzacji estetyki oraz metody Tarantino mógłby zawierać się fakt, że "Kos" niekoniecznie jest filmem-zjawiskiem na skalę światową. Na skalę polską jednak? To więcej niż prawdopodobne, że właściwy film o Kościuszce – a nie o Kosie – jeszcze kiedyś w Polsce powstanie: jakaś "Insurekcja kościuszkowska", jakiś "Kosynier i Pan", "Pan kosynierów", "Wolność kosyniera", "1794. Bitwa pod Racławicami" czy nawet "Tajemnica Kościuszki"… Na chwilę obecną jednak – zaprawdę – cieszmy się i korzystajmy z tego, że żadna tajemnica, żadna prawda, nie została objawiona; że do polskiej kinematografii – choć nie na koniu białym, lecz gniadym – wjechało "prawdziwe" kino historyczne…