Festiwal powoli zbliża się do końca. Michał Walkiewicz wybrał się na jedną z propozycji w tegorocznej sekcji Ciało – kontrowersyjny "Yung" Henninga Gronkowskiego. Przypominamy również jego canneńską recenzję filmu zamykającego festiwal – to długo oczekiwane "Pewnego razuw Hollywood" w reżyserii Quentina Tarantino. ***
Dziewczyny z drużyny,
"Yung", reż.
Henning Gronkowski Basy rozłupują czaszkę, alkohol leje się strumieniami, nazwy substancji psychoaktywnych układają się w nowy alfabet, zaś każda impreza to slalom pomiędzy słupami półnagich ciał. Witajcie w Babilonie! To trochę Berlin, a trochę młodość.
Przewodniczkami po bujającym się do rytmu ciężkiego techno mieście są cztery nastolatki. Jana (
Janaina Liesenfeld) uprawia seks za pieniądze, ale tylko po szkole, w końcu porządek musi być. Joy (
Joy Grant) handluje narkotykami, ale lubi pokombinować dla zysku, czasem miesza kokainę z cukrem i solą. Lesbijka Emmie (
Emily Lau) obnosi chmurną minę i generalnie jest w rozsypce, lecz dawki GHB odmierza na tyle precyzyjnie, by dożyć kolejnego dnia. O Abbie (
Abbie Dutton) można powiedzieć jedynie tyle, że ma ręce, nogi, tułów i głowę. Wszystkie żyją na wiecznym rauszu, budzą się na permanentnym kacu i, mówiąc delikatnie, nie kują pomnika trwalszego niż ze spiżu. "To ten moment, gdy jesteś przekonany, że nie dożyjesz trzydziestki" – zapewniają.
Debiutujący za kamerą niemiecki aktor
Henning Gronkowski traktuje podobne deklaracje bez charakterystycznego dla podobnych filmów protekcjonalizmu. Podąża za optyką bohaterek i przejmuje ich wrażliwość, dzięki czemu
"Yung" nie jest ani moralizatorską połajanką, ani pornografią nastoletniego cierpienia. To raczej zapis imprezowej rutyny w niemal hermetycznej rzeczywistości – wyczyszczonej z problemów socjalno-bytowych, pozbawionej dorosłych, pełnej dzieciaków zafiksowanych w błędnym kole alkoholowo-narkotycznej jatki oraz odrodzenia z popiołów. To również nakręcona bez pudła relacja z piekła dojrzewania – w warstwie formalnej inteligentnie podkreślająca nadwrażliwość bohaterek (sporo ciekawych pomysłów na wykorzystanie kamery z ręki); w warstwie emocjonalnej spełniona dzięki naturalnej grze aktorskiego kwartetu. Kapitalna jest zwłaszcza
Lau w roli Emmie – jej bohaterka zwykle przypomina gotowe do ataku, rozjuszone zwierzę, lecz chwile, w których zrzuca pancerz, są festiwalem delikatności, czułości i empatii.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ. ***
Chłopcy z tamtych lat, rec. filmu
"Pewnego razuw Hollywood", reż.
Quentin Tarantino Pamiętacie kaskadera Mike'a, psychopatycznego mordercę kobiet oraz czarującego aforystę z innego filmu
Quentina Tarantino? Otóż kaskader Mike siedział w jednej z teksańskich knajp nad miską tacos i wspominał złote lata, kiedy to ryzykował życiem w imię cudzej sławy. Dla lgnących do niego dziewcząt pytanie o szlagiery kina akcji z lat 70. było jednak retoryczne ("Czy wy w ogóle macie pojęcie, o czym mówię?" – pytał). Ulepiony z tej samej gliny kaskader Cliff (
Brad Pitt) jeszcze nie drży przed podobnym losem, lecz starość już puka do jego przyczepy. Na autostradzie lubi wcisnąć gaz do dechy, lecz w życiu wozi się na jałowym biegu – z dala od reflektorów Hollywood, pod rękę z przebrzmiałą gwiazdą telewizyjnych westernów, Rickiem Daltonem (
Leonardo DiCaprio). Ten ostatni, choć zapracował na willę z basenem i zajął nie najgorsze miejsce w masowej wyobraźni, przekracza właśnie smugę cienia. Obaj muszą ratować swoją karierę. Obaj potrzebują spektakularnego sukcesu. I obaj wyglądają, jakby dawno temu pogrzebali na to szanse.
Nie bez przyczyny
Tarantino rozpoczyna swój film montażem równoległym – podczas gdy Rick i Cliff ruszają cadillakiem w swoją odyseję, do Ameryki przylatuje Roman Polański (
Rafał Zawierucha) wraz ze swoją młodziutką żoną, Sharon Tate (
Margot Robbie). I choć Tate nie odgrywa w intrydze kluczowej roli, jej losy pozostają interesującym kontrapunktem dla perypetii głównych bohaterów. Nie tylko z powodu ponurej kody, którą dopisało życie, lecz przede wszystkim z powodu ekranowego blasku
Robbie, w którym reżyser zaklina całą prawdę o Hollywood. Niepozorna scena, w której Tate wybiera się do kina i ogląda samą siebie w
"The Wrecking Crew" z
Deanem Martinem, wydaje się kluczowa. To zwieńczenie długiej sekwencji jej spaceru po hollywoodzkim bulwarze, a następnie gagu, w którym wschodząca gwiazdeczka nie zostaje rozpoznana przez obsługę kina. Kiedy jednak gasną światła, a projektor zaczyna terkotać, sprawy przybierają poważny obrót: na twarzy
Robbie zostaje odmalowana cała emocjonalna trajektoria wyświetlanego filmu. Czy to jest właśnie sekret Fabryki Snów? – pyta reżyser. Nawet jeśli czasem produkuje ona koszmary, być może nieśmiertelność jest warta każdej ceny?
No właśnie: jest, czy nie jest? Dla niektórych autorów byłoby za wcześnie na odpowiedź. Ale nie dla
Tarantino, który miłość do kina zamienił w mit założycielski swojej twórczości i zbudował na jego bazie prywatne, filmowe uniwersum. Dotąd tylko raz adaptował cudzy tekst: powieść "Rum Punch"
Elmore'a Leonarda stała się filmową
"Jackie Brown". A ja zawsze miałem mu za złe, że nie szukając wsparcia w literaturze, odbija się od luster, błądzi w repozytorium popkultury, że metatekstowe igraszki są dla niego punktem dojścia, zaś miraże wydają się ważniejsze niż bohaterowie z krwi i kości. Ale cóż mogę powiedzieć, skoro pod względem nastroju oraz rysunku bohaterów nowemu filmowi najbliżej właśnie do
"Jackie Brown" – obrazu niedocenionego, nawet przez samego autora. To opowieść o ludziach, którzy zawsze robią krok do przodu i dwa kroki wstecz, furiatach oraz melancholikach powoli spychanych na margines. Zaś im wyraźniej
Tarantino rysuje satyryczny obraz epoki – pyszne epizody dostają tu m.in. Bruce Lee, Steve McQueen oraz grany z fenomenalną lekkością przez
Ala Pacino producent Marvin Schwartz – tym łatwiej dostrzegamy w Cliffie i Ricku zapomnianych bohaterów swojego czasu. Jasne, reżyser traktuje ich z firmową ironią i dystansem. Lecz podobnie jak kaskader Mike, pozostaje czułym strażnikiem pamięci o nich.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.