Najnowsze filmy Zacka Snydera i Christophera Nolana powstają na oczach uzbrojonych w komórki fanów, a Peter Jackson bloguje z Nowej Zelandii o postępach w produkcji "Hobbita". Czy w czasach, gdy zdobycze technologii – od aparatu w telefonie po internet – umożliwiają nam podglądanie filmowego zaplecza, możemy jeszcze mówić o "magii kina"? Russel Crowe w kostiumie Jor-Ela (ojca Supermana) palący papierosa na planie
"Man of Steel", dublerka
Anne Hathaway wjeżdżająca motorem w kamerę podczas kręcenia jednej ze scen
"Mroczny rycerz powstaje",
Ian McKellen w charakteryzacji Gandalfa z okularami 3D na nosie. Te obrazki to tylko wierzchołek góry lodowej, która ostatnimi czasy wyrasta na rozmaitych blogach, stronach i forach internetowych. Kiedyś dostęp do takich materiałów był znacznie ograniczony – przepływ wszelkich informacji o powstających filmach kontrolowały studia i producenci. Z czasem rzut oka za kulisy upowszechnił się jako specjalny dodatek do wydań DVD. Ale nawet wówczas wszystko odbywało się zgodnie z protokołem: najpierw przystawka, czyli zwiastun; potem danie główne
– film; dopiero na koniec wizyta w kuchni dla ciekawskich. Co prawda, różnego rodzaju anegdoty z planu, plotki i ciekawostki od zawsze trafiały do publicznego obiegu, nieraz współtworząc legendę danego filmu i zapisując się w annałach historii kina. Nigdy wcześniej jednak zaplecze Fabryki Snów nie było tak łatwo – i tak powszechnie – dostępne.
Kult = cool Jednym z pierwszych internetowych serwisów specjalizujących się w publikacji poufnych informacji o powstających filmach była działająca od 1996 roku strona Ain't It Cool News. Harry Knowles – jej założyciel – niespodziewanie zamienił się z przykutego do komputera nerda w środowiskowego gracza, z którym liczą się producenci z Hollywood. Okazało się bowiem, że na przedpremierowe recenzje z zamkniętych pokazów, plotki o decyzjach castingowych i przecieki z planów filmowych jest spory popyt, a Knowles – jako ich dostawca – posiada swój rząd dusz. Po zamieszczeniu na AICN wczesna recenzja jakiegoś blockbustera zyskiwała moc odwrócenia losów wpędzonej w ruch marketingowej machiny – tak przynajmniej uznali lubiący dmuchać na zimne producenci. W perspektywie klapy i utraty wielomilionowych inwestycji studia zaczęły więc zabiegać o względy Knowlesa i zapraszać go na plany filmowe w nadziei na recenzencką łaskę – przy okazji psując mu nieco reputację. Z ostatniego sprawiedliwego stał się przecież kolejnym trybikiem w maszynerii systemu. Ale Knowles nie przestał traktować swojej pracy jak misji oddzielania ziarna wartościowych produkcji od plew medialnego szumu. A wszystko z troski o portfele zwodzonych przez hollywoodzki PR widzów. W świetle ostatnich wyznań dyrektora Universalu, który otwarcie przyznał, że jego wytwórnia produkuje "sporo badziewnych filmów", może faktycznie jest co chronić.
Peter Jackson na planie "Hobbita"
Przymierza zawierane z figurami pokroju Knowlesa dają studiom przynajmniej namiastkę kontroli nad centrami generującymi "oddolny" szum
– aktualnie jeden z najbardziej pożądanych "towarów" na reklamowym rynku. Producenci usilnie starają się więc odkryć "next big thing", a ulubionym marketingowym słowem-kluczem jest "kultowość"
– dziś cecha raczej skrupulatnie cyzelowana w PR-owych laboratoriach niż rodząca się spontanicznie w naturalnych warunkach. Krytyk filmowy Jonathan Rosenbaum przyznaje, że czasy opisane przez niego i J. Hobermana w (świeżo u nas wydanej) książce
"Midnight Movies" minęły bezpowrotnie. Z nocnych seansów w niezależnych kinach społeczność fanowska przeniosła się do internetu – to tam jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne nisze pasjonatów – grupy dyskusyjne, fora, strony w rodzaju Ain't It Cool News czy My Duck Is Dead. Niedostępność, która była paliwem dla kultowego zainteresowania, nie jest już problemem. Zobaczyć dany film jest łatwo, pytanie tylko, jakie źródło wybierzemy: festiwal, zakup DVD na Amazonie czy sieć Torrent?
Oficjalne zdjęcie trzech krasnoludów z "Hobbita"
Ale obsesja "wyprodukowania" kultu nie dotyczy tylko Hollywoodu, owa gorączka trawi również nas, widzów. Czekamy na premiery, pasjonujemy się newsami, pochłaniamy plotki i przecieki w niecierpliwym pożądaniu filmowego spełnienia. Rezultat? Kulminacyjne – wydawałoby się – doświadczenie seansu kinowego stopniowo traci swoje uprzywilejowane położenie w naszych prywatnych hierarchiach. Dlatego w opozycji do fanów, którzy za punkt honoru mają śledzenie wszelkich przecieków, istnieją też puryści, dla których każda plotka to świętokradztwo, a każda wizyta w kinie to ceremonia. Czy mylą się, narzekając, że na sali kinowej trudno dziś o szansę na niewinne, dziewicze obcowanie z filmem?
Podobnym praktykom mówimy stanowcze "nie!" Taki obrót spraw – ze zrozumiałych względów – nie podoba się twórcom. Cały wysiłek wkładany w rzeźbienie filmowej materii może przecież zniweczyć jedno pstryknięcie aparatu w telefonie. A straty – nieraz niepowetowane – są nie tylko natury artystycznej, ale i finansowej. Dlatego też strategie promocyjne filmów w dużej mierze polegają na przewidywaniu, kiedy dana informacja może wyciec – i wyprzedzeniu jej własnym newsem. Filmowcy nie chcą, by pierwszy kontakt widzów z rezultatami ich pracy odbywał się za pośrednictwem zdjęcia zrobionego komórką, z oddali i w niskiej rozdzielczości. Efekt finalny zamierzony jest przecież na duży kinowy ekran, a nie okienko odtwarzacza YouTube.
Dlatego filmowcy podejmują odpowiednie działania prewencyjne. Przed kim muszą się bronić? Strony z przeciekami wykorzystują fakt, że w produkcję dużych hollywoodzkich filmów zaangażowane są zastępy ludzi – zawsze istnieje szansa, że ktoś uchyli rąbka tajemnicy. Stąd biorą się zazwyczaj przemycone scenariusze, szkice koncepcyjne, plotki castingowe itp. Równie częste źródło informacji to zwyczajni ludzie, którzy brali udział w pokazie testowym dla grupy docelowej albo po prostu z telefonem komórkowym w kieszeni zabłąkali się w pobliże planu zdjęciowego. A tacy znajdą się zawsze, jeśli film kręcony jest na ulicach dużego miasta, np. Nowego Jorku. Dlatego nadzór jest ścisły. Oprócz zwyczajowych klauzul poufności w kontraktach, fałszywych tytułów nadawanych filmom na czas produkcji, ochroniarzy na planie czy zabezpieczanych przed kopiowaniem dokumentów zdarzają się też mniej konwencjonalne metody. Czwarty sezon serialu
"Zagubieni" miał zakończyć się śmiercią jednego z głównych bohaterów. Twórcy serii zapracowali sobie na opinię specjalistów od zaskoczeń i zależało im, by tożsamość denata nie wyciekła przed porą emisji. Nakręcono więc trzy różne wersje kluczowego ujęcia – w każdej z nich w trumnie spoczywał inny aktor. Dopiero premierowy seans zweryfikował, który dubel był tym właściwym.
Kobieta-Kot w "Mroczny rycerz powstaje"
Praktyka dowodzi jednak, że najskuteczniejszą metodą walki z przeciekami jest przejęcie inicjatywy i zawładnięcie dyskursem. Temu służą między innymi rozmaite internetowe kampanie wirusowe, które aktywizują docelowe grupy fanów i nagradzają je dostępem do rozmaitych ekskluzywnych materiałów. W ten sposób impetu nabrał m.in.
"Mroczny rycerz". Inna sprawa, że ekskluzywność tych materiałów jest raczej krótkotrwała – zazwyczaj kończy się, gdy ktoś podzieli się swoją zdobyczą na Facebooku czy YouTubie. Dlatego być może najbardziej wdzięczną strategią jest ta przyjęta przez
Petera Jacksona: bratanie się z widzem. Familiaryzowanie to przecież jedna z dominujących ostatnio w kulturze tendencji. Od facebookowych "friendsów", przez kubki z imionami w Starbucksie, po mówiących "dzień dobry" ochroniarzy w Empiku, przekaz jest jasny: ma być miło, klient ma czuć się zadbany i doceniony. I
Jackson dba o swoich fanów. Pracujący właśnie nad dwoma częściami
"Hobbita" reżyser regularnie publikuje vlogi, w których odsłania kulisy powstawania filmów. Tym samym nie tylko zyskuje przychylność widza jako "równy gość" i odbiera palmę pierwszeństwa rozmaitym "informatorom", ale również dyskretnie promuje swoje produkcje. Gdy z pasją objaśnia tajniki technologii 3D i formatu 48 fps, podtekst jego wypowiedzi jest jasny: idźcie do kina, to tam – a nie w internecie – czeka was optymalne doświadczenie
"Hobbita". Co zabawne, na oficjalnym blogu filmu znajdziemy również ekskluzywne raporty z planu zdjęciowego. Ich autorem jest jeden z redaktorów portalu... Ain't It Cool News. Zawsze jednak lepiej dmuchać na zimne.
Magia w naszych czasach Mówiąc o "magii kina", wyrażamy zachwyt nad możliwością X Muzy do przezwyciężania jej własnej technologicznej prozaiczności w procesie kreowania iluzji – iluzji tak przekonującej, że poddajemy się jej bez reszty. Zachwyt ten jest możliwy nie pomimo, a właśnie dzięki świadomości tego, jak powstają te fascynujące ruchome obrazy. Ale pamięć o sztabie specjalistów i kilogramach sprzętu stojących za ekranową wizją nigdy dotychczas nie przysłaniała samego spektaklu. Dziś możemy podglądać filmowców przy pracy niemal w czasie rzeczywistym i niejednokrotnie w ten sposób odbieramy efektom ich pracy właściwy impet. Co dostajemy w zamian? Jeśli tylko szansę posłuchania, jak
Christian Bale wyżywa się na bogu ducha winnym operatorze, to wygląda na to, że kultura paparazzi wygrywa. Z tą różnicą, że – zamiast w stronę gwiazdorskich sypialni – obiektywy wycelowane są w plan filmowy.
Batman bije się z Bane'em na planie "Mroczny rycerz powstaje"
Czy epoka WikiLeaks odciśnie swe piętno także na samej formie filmów? Czy tak, jak rozmaici Oburzeni i Zbuntowani za pośrednictwem telefonów komórkowych i portali społecznościowych orkiestrują w swoich krajach demokratyczne przewroty - rzesze fanów filmowych zdemokratyzują za pomocą tych samych narzędzi kino? Na razie jeszcze jesteśmy bierni w podglądaniu planów filmowych; jedyne, co możemy, to kliknąć "lubię to" albo obsmarować twórców w komentarzach. Proces produkcyjny jest zbyt skomplikowaną operacją, by reżyser mógł na bieżąco podejmować decyzje na podstawie liczby kliknięć na Facebooku. Ale czy taka "zdemokratyzowana" sztuka filmowa byłaby jeszcze ciekawa?