Artykuł

Sen o telewizji

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Sen+o+telewizji-125144
Sen o telewizji
Podczas gdy pierwsze sezony "Twin Peaks" kręciły się wokół legitymizacji niesamowitego, nowa odsłona serialu nurza się w nim po szyję. Poprzednio figury porządku brały podpowiedzi z zaświatów za dobrą monetę, co było twardym dowodem na to, że w ogóle warto ich słuchać. W trzecim sezonie wkraczamy w nadprzyrodzone wątki bez zbędnych wstępów, a konwencjonalne historie stanowią raczej relaksujący przerywnik w ciężkiej opowieści o dobru, złu i wszechobecnej energii. Lynch, który otrzymał od Showtime wolną rękę, ochoczo mąci w narracji i swobodnie żongluje konwencjami. "Twin Peaks" wciąż jest zabawne, i to zabawne w slapstickowy sposób; do ironicznego kolażu włącza nie tylko soap operę, ale i motywy superbohaterskie (z Freddym i jego zieloną rękawicą na czele). Jednocześnie przesuwa punkt ciężkości na bardziej mroczną stronę, miksując thriller z elementami gore i prezentując paradę przerysowanych, groteskowych, napędzanych przemocą postaci. Nadrzędną estetyką pozostaje surrealizm – narracja bywa chaotyczna, poszarpana, na wpół halucynacyjna. Przestrzeń na eksperymenty robi się większa także dlatego, że serial nie musi już przyciągać widzów obietnicą kryminalnej zagadki. Przynętą nie jest tutaj inicjalny trup, ale samo "Twin Peaks".

Przewrotność (anty)nostalgii

Nowe wydanie serialu koncentruje się nie tyle na tytułowym miasteczku, co na kultowej produkcji. Zamiast prostej kontynuacji otrzymujemy wielopoziomową grę z pierwszymi sezonami i filmowym prequelem "Ogniu krocz za mną(kluczowym dla "zrozumienia" trzeciej serii), podczas której twórcy próbują zająć stanowisko wobec legendy własnego dzieła. Oczywiście nostalgia była wpisana w tę historię od samego początku; "Twin Peaks" wprawdzie obnażało pozorność prezentowanego raju na ziemi, ale tym samym wzmagało tęsknotę za niewinnością lat minionych. Nowy sezon idzie jednak o krok dalej i wynosi ten problem na poziom meta.

Rebooty czy wznawiane po latach kontynuacje są z założenia nakierowane na schlebianie nostalgii; mają przywrócić do życia odległe, fikcyjne uniwersum w możliwie zbliżonej formie, dostarczyć brakujących rozwiązań, a na koniec poklepać nas po plecach. To, że po tylu latach obsada się postarzeje, a dawna opowieść nie zostanie nam przedstawiona w skali 1:1, było do przewidzenia. Zaskoczyła raczej perwersja, z jaką twórcy wykorzystali świadomość pragnień odbiorców serialu. Ułamek kolektywnych żądzy został zaspokojony (przykład happy endu Eda i Normy), ale tęsknotę widza przekuto raczej w podkręcanie atmosfery podszytego smutkiem niepokoju.

I tak: na ekrany powraca szereg rozpoznawalnych rekwizytów, ale świat (ani ten serialowy, ani nasz) nie jest już taki, jak dawniej. Cooper zajada się wiśniowym ciastem za cenę utraty osobowości – ku frustracji fanów agent przez większość sezonu pozostaje w intelektualnym letargu. Mamy całą serię wielkich powrotów, od Jamesa wykonującego "Just You and I", po zmysłowy taniec Audrey, przy czym są to powroty skażone, okupione obecnością ciemniejszej strony, przerywane przez wtargnięcie nagłego koszmaru. Podobne nawiązania czy wręcz dosłowne cytaty z pierwszych serii mogą być czytane jako spontaniczne mrugnięcia do fanów albo jako (anty)nostalgiczne refleksje nad pamięcią, problemem utraty i zagmatwanego stosunku do przeszłości. Weźmy syna Audrey (ubranej i wymalowanej jak za młodu, co tylko podkreśla nieuchronny upływ czasu), który mógł być spełnieniem snutej przez fanów fantazji. Mógł być – a okazał się skrajnie zepsutym dzieckiem nawet nie Coopera, ale jego złego sobowtóra. Podobnie zostaje ograna słynna muzyka Badalamentiego, porzucona na rzecz ciszy i drażniącego ambientu, aby powrócić ze zdwojoną siłą, gdy Bobby spogląda na zapomniane zdjęcie Laury.


Atmosfera dawnego "Twin Peaks" została zachowana, ale w przetworzonej formie – wśród przerysowanych dziwactw, wszechobecnych tulp i doppelgängerów trudno szukać jakiejkolwiek ostoi. Nowy sezon toczy się na granicy życia i śmierci; tego, co trwa, i tego, co już minione. Żegnamy kolejnych bohaterów i aktorów zmarłych podczas produkcji, w tym Pieńkową Damę (Catherine E. Coulson) i Alberta (Miguel Ferrer), a jednocześnie obserwujemy ich ekranowe zmartwychwstania. Podobnie jak długo nieżyjący BOB (Frank Silva) czy Major Briggs (Don S. Davis), znajdują oni równoprawne miejsce w opowieści i w końcowych napisach; trochę tak, jakby nigdy nie odeszli. W ożywianiu przeszłości i karmieniu się nostalgią pomaga zgrabne włączanie w tok narracji niewykorzystanych wcześniej scen i materiałów. Nowy sezon "Twin Peaks" przypomina o tym, za czym tęsknimy, a jednocześnie potwierdza, że do minionych chwil nie ma prostego powrotu. Z czasem postrzeganie przeszłości – a może i sama przeszłość – diametralnie się zmienia. Na bazie nieaktualnych wyobrażeń o serialu wzniesiona zostaje jeszcze dziwniejsza, bardziej przejmująca opowieść. Przez cały sezon pozostajemy rozdarci pomiędzy uczuciem nostalgii a jego świadomym zwalczaniem. Skonfundowani, możemy co najwyżej zawtórować Cooperowi i zapytać, który właściwie mamy rok.

Kino czy telewizja?

W nowej odsłonie serialu głos Davida Lyncha, podobnie jak Gordona Cole'a, jest słyszalny lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Artysta wyreżyserował wszystkie osiemnaście epizodów, a scenariusz stworzył w sprawdzonym duecie z Markiem Frostem. "Twin Peaks" sporo zyskuje na takiej jednolitości (przypomnijmy, że Lynch stał za kamerą jedynie sześciu z pierwszych trzydziestu odcinków); dzięki pełnej wolności i ścisłej współpracy twórców mamy do czynienia z prawdziwie autorską telewizją. Nie, żeby w dzisiejszych czasach było to coś nowego; trzeba jednak przyznać, że dla Lyncha nie ma wielkiej różnicy pomiędzy małym a dużym ekranem. Zamiast kilku surrealistycznych wtrętów obserwujemy realizację wizjonerskiego projektu, utrzymanego zresztą w estetyce ostatnich filmów reżysera ("Zagubiona autostrada", "Mulholland Drive", "Inland Empire"). Showtime podjęło tutaj ogromne ryzyko – nietrudno sobie wyobrazić, co poczuł przeciętny widz, kiedy skacząc po kanałach, trafił na kilkunastominutową scenę wybuchu bomby atomowej w stylu "Odysei kosmicznej" Kubricka.


Nowe "Twin Peaks" rezygnuje momentami nie tylko z tradycyjnej narracji, ale i z cielesności swoich bohaterów. Tym sposobem Davida Bowiego zastępuje potężny czajnik buchający parą, a miejsce Michaela J. Andersona zajmuje elektryczne drzewo z mózgopodobną głową, które przedstawia się jako "ewolucja ręki Mike'a". Brzmi naciąganie? Nie w świecie "Twin Peaks". Tu zmieści się wszystko, od przegiętej karykatury samotnika-motocyklisty, po kilkuminutowe ujęcia sprejowania łopat, zamiatania podłogi czy cichej jazdy nieoświetloną autostradą. Z jednej strony historia wydaje się rozpisana z matematyczną precyzją (uderza zwłaszcza jej skrajna symetryczność – Cooper wchodzi w rolę Dougiego 2,5 godziny po starcie serialu i wychodzi z niej, gdy tyle samo czasu brakuje do końca). Z drugiej strony śledzimy puste, pourywane wątki, notując w pamięci całe mnóstwo strzelb, które nigdy nie miały wystrzelić. Sceny ciągną się w nieskończoność, a widzowie nie mają żadnego przewodnika, który oprowadziłby ich po labiryncie scenariusza. Na każdą logiczną kontynuację historii Normy, Jacoby'ego czy Bobby'ego przypada kolejna ślepa uliczka – wątek znarkotyzowanego zięcia, zaginionego Billy'ego czy historie przypadkowych gości w klubie Roadhouse. Lynch i Frost uprawiają rasowy trolling – na przemian zaspokajają i podsycają głód publiczności, przy czym serwują widzom rzeczy, o których nawet im się nie śniło. Mamy więc krzątających się Woodsmanów, bohaterkę o pozszywanych oczach i otwierane na oścież twarze, za to do konfrontacji dobrego i złego Coopera, zapowiadanej przez cały trzeci sezon, nigdy nie dochodzi.

Skala eksperymentu rodzi pytanie, czy mamy do czynienia z autorską telewizją, czy może raczej z autorskim kinem. Trzeci sezon "Twin Peaks" miał premierę w Cannes; według samego Lyncha jest filmem podzielonym na części, a to, na co patrzymy, to po prostu fragmenty szerszej, abstrakcyjnej układanki. Twórca "Głowy do wycierania" zawsze przedkładał emocje, nieoczywisty montaż, kompozycję kadrów czy grę światłem i dźwiękiem nad linearne opowieści ułożone w przyczynowo-skutkowym ciągu. Lynch zaczynał jako malarz; nawet średnio wprawione oko dostrzeże w "Twin Peaks" odbicie silnych fascynacji surrealizmem, ekspresjonizmem i symbolizmem. Niektóre kadry są żywcem wyjęte z obrazów Bacona, Magritte'a i Hoppera; bez nich Czerwony Pokój, sześcian w nowojorskim wieżowcu i lwia część grubo ciosanych efektów specjalnych nie wyglądałyby tak samo. Być może rozsądniej byłoby rozpatrywać "Twin Peaks" nie w kategoriach kina albo telewizji, ale po prostu wizualnej sztuki – sztuki afektywnie działającej na odbiorcę, który jest z nią konfrontowany.

Kto jest śniącym?

"Twin Peaks"
to narracja z gruntu oniryczna, co zresztą serial tematyzuje na każdym kroku. Prezentowane wydarzenia są przy tym w pewien sposób logiczne, tyle tylko że rządzą się logiką snu. Dobry Cooper, zamknięty w ciele Dougiego, nie może wybudzić się z letargu niemal przez cały sezon. Sny Williama i Laury zespalają ich z mocami zza zasłony. Swój własny koszmar przeżywa Audrey; z kolei Gordon śni o Monice Bellucci, która stwierdza, że "jesteśmy jak śniący, który śni i żyje w swoim śnie". Wypada zapytać za Monicą: "kto jest tym śniącym"? Z miliona fanowskich teorii, które krążą po internecie (pod względem wewnętrznego przymusu negocjowania znaczeń niewiele się przez te ćwierć wieku zmieniło), najbardziej przemawia do mnie właśnie teoria dotycząca śnienia. Nie mam na myśli interpretacji, wedle których śledzona przez nas historia to plon wyobraźni Coopera albo Laury, ale hipotezę na temat głębokiego autotematyzmu serialu. Być może metafora snu dotyczy widzów, którzy na długie godziny zanurzają się w świecie wykreowanym przez Lyncha. Jeśli Twin Peaks to tulpa naszej rzeczywistości, a ostatnie sceny serialu przenoszą Coopera do "realnego" świata – świata ockniętej Sherilyn Fenn, Moniki Bellucci i Davida Lyncha (a nie: Gordona Cole'a) – co to mówi o telewizji, postrzeganiu fikcji i o nas samych? 

"Twin Peaks" nie podsuwa pod nos jednoznacznych odpowiedzi; wszelkie próby oswojenia narracji na drodze prostego dekodowania od razu spełzają na niczym. W takiej nieuchwytności tkwi jednak jakaś ożywcza siła. Dzisiejsze produkcje, w tym wychwalane seriale nowej generacji, zbyt często dają się wtłoczyć w krytyczne ramy, rozsupłać na części pierwsze, a później nawlec, koralik po koraliku, na łańcuszek całościowej interpretacji. Oglądając "Twin Peaks", jesteśmy skazani na los pary, która w pilocie serialu wpatruje się w szklane pudło – bez pytania o sens i cel, ale z nadzieją na to, że coś ciekawego się w nim pojawi. Podobnie jak tamci, ponosimy spore ryzyko – możemy łatwo stracić głowę.