Do końca festiwalu trzy dni. Energia stopniowo się wytraca, ale i tak jest co oglądać i o co się spierać. Człowiek nie wychodzi z multipleksu; żywi się sprzedawaną w bufecie pizzą w kawałkach – a mimo to ciarki wciąż chodzą mu po plecach, ilekroć minie go w korytarzu Brian De Palma (stały bywalec festiwalu w Toronto, którego kwaśna mina pozostaje niezależna od jakości właśnie obejrzanego filmu). Niestety, nie widziałem
De Palmy na pokazie najnowszego filmu jego rówieśnika, z którym kilka dekad temu budował pospołu chwałę nowego kina amerykańskiego.
"Twixt" Francisa Forda Coppoli, bo o nim mowa, okazał się jednym z najbardziej obleganych filmów całej imprezy – i zarazem doczekał się głośnych dowodów pogardy. Nakręcony na ostrej jak brzytwa cyfrze, częściowo trójwymiarowy i uparcie literacki w swych konotacjach horror znalazł bardzo niewielu obrońców, choć piszącemu te słowa ogromnie się spodobał. Obnoszący blond kucyk i wyjątkowo spasiony
Val Kilmer gra pisarza od kryminałów klasy C, odkrywającego tajemnicę serii morderstw w małej mieścinie – a jednocześnie starającego się przekuć śledztwo w lukratywną fikcję.
Coppola mnoży aluzje literackie: na samym początku bohater
Kilmera zostaje określony "Stephenem Kingiem dla ubogich", po czym rozpoczyna się seria odwiedzin, jakie świadomość pisarza składa we śnie samemu
Edgarowi Allanowi Poe, który w jednej z najlepszych scen filmu dokonuje błyskotliwej egzegezy własnego poematu "Kruk".
"Twixt" jest filmem dowcipnym i formalistycznym zarazem – nie skręca w ścieżkę campu i zgrywy, mimo że zawiera elementy obydwu tych strategii.
Coppola z lubością eksperymentuje z cyfrową obróbką obrazu, selekcjonując barwy i zderzając je z chromowaną czernią i bielą w ramach pojedynczego ujęcia. Wrażenie nie jest operowe, jak w
"Drakuli" sprzed lat dwudziestu; raczej świadomie aseptyczne i chłodne. Koniec końców, głównym tematem okazuje się mechanizm egzorcyzmowania własnych traum przez tworzenie fikcji, a także przemoc (faktyczna i symboliczna), jakiej ojcowie dopuszczają się wobec swych dzieci.
Innym celowo przeestetyzowanym filmem o pisarzu poszukującym inspiracji – tyle że jeszcze bardziej radykalnym formalnie – jest
"The Mountain" libańskiego reżysera
Ghassana Salhaba. Zadłużony zarówno u
Lyncha (
"Głowa do wycierania"), jak i u
Jarmuscha (przede wszystkim
"The Limits of Control"),
Salhab znajduje własny głos pomimo licznych odniesień do wrażliwości cudzych. Snuta przezeń historia poety zaszywającego się w pokoju hotelowym i wyczekującego natchnienia, tylko z pozoru przypomina
"Bartona Finka" braci
Coen. W istocie,
Salhab buduje wysoce nieprzystępną, misterną i wciągającą audiowizualną mozaikę, której znaczeń możemy się co najwyżej domyślać, mimo że trudno będzie nam ją kiedykolwiek zapomnieć.
Skoro o nieprzystępności mowa, kilka słów o
"The Deep Blue Sea" Terence’a Daviesa, w którym brytyjski arcymistrz gorzkiej autobiografii i niewyczerpanego egzystencjalnego żalu bierze na warsztat swą ukochaną sceniczną ramotę Terence’a Rattigana. Film opowiedziany jest w tak ekstrawagancki sposób, że nawet wiernemu fanowi
Daviesa – jak piszący te słowa – potrzeba było co najmniej dwudziestu minut, by zaangażować się w opowieść i odczuć zawarty w niej rezerwuar smutku.
Rachel Weisz gra londyńską mieszczkę, która tuż po drugiej wojnie światowej porzuca swego ojcowskiego małżonka na rzecz lekko prostackiego lotnika, z którym doświadcza erotycznego spełnienia. Oczywiście, jak to w Kościele katolickim i u wychowanego przezeń
Daviesa bywa, namiętność zrealizowana nie może ujść na sucho – dlatego też świadkujemy powolnej autodestrukcji głównej bohaterki. Ten proces tylko naskórkowo przypomina losy Lily Bart ze
"Świata zabawy", poprzedniego filmu
Daviesa (aż dziw bierze, że w ciągu jedenastu lat ten wybitny twórca dostał pieniądze tylko na jeden film dokumentalny,
"O czasie i mieście"!). Zdumiewający wizualnie, a jednocześnie całkowicie niemal wyzbyty światła naturalnego czy choćby zieleni autentycznego pleneru,
"The Deep Blue Sea" jest najduszniejszym i najmniej przyjaznym ze wszystkich dokonań reżysera. Jestem pewien, że będę doń wracał jeszcze nie raz.
"The Deep Blue Sea" / "Jestem czarnym koniem"
Innym twórcą, który drepcze w kółko wokół tych samych problemów, a jednak czyni to w nowym filmie inaczej niż zazwyczaj, jest
Todd Solondz.
"Jestem czarnym koniem" jest opowieścią o otyłym trzydziestolatku z Long Island, mieszkającym z rodzicami i zakleszczonym gdzieś między nastoletnią pasją kolekcjonowania popkulturowych gadżetów a marzeniem o życiowej stabilizacji (która, o czym zaświadczają zamrożone twarze rodziców Abe’a, jest zaledwie wersją jednej i tej samej egzystencjalnej pułapki). Żaden z dotychczasowych bohaterów
Solondza nie był tak wygadany jak Abe, i tak elokwentny w wyjaśnianiu przyczyn własnej życiowej klęski.
"Jestem czarnym koniem" przypomina chwilami serię przypisów do wcześniejszej twórczości reżysera; wiele prawd do tej pory co najwyżej przeczuwanych ulega dosłownemu wyeksplikowaniu, czasem w formie długich monologów z ambicjami prawie filozoficznymi.
Na koniec – krótko – o porażkach.
"Anonimus" przejdzie do historii kina jako przykład najbardziej jaskrawego rozziewu między wrażliwością reżysera a tematem filmu: oto spiskowy bio-pic Szekspira zrobiony przez
Rolanda Emmericha! (Takie zestawienie może przebić tylko
Michael Bay, jeśli nakręci kiedyś życiorys
Virginii Woolf.) Człowiek, który zafundował nam najnudniejszą dudniącą apokalipsę w dziejach (król knotów
"2012") bierze się za mistrza ze Stratfordu, podważa jego historyczną wiarygodność nie tyle skalpelem, co łomem – i daje nam najbardziej zwulgaryzowaną fantazję na temat życia wybitnego twórcy co najmniej od czasu
"Zatrutego pióra". Film nadaje się tylko i wyłącznie do kumpelskich kpin na seansie suto zakrapianym napojami wyskokowymi – nie oglądać na trzeźwo i bez skręta w dłoni!
"Anonimus" / "Sponsoring"
O ile
"Anonimus" ma pewną wartość jako nieświadomie campowy wyczyn grafomana, o tyle
"Sponsoring" Małgoski (tak stoi w napisach, bez "ś")
Szumowskiej jest żenującym przykładem ślepej uliczki, w jaką może zabrnąć nieświadomy własnych sił i słabości twórca. Ni mniej, ni więcej tylko
"Galerianki" w wersji Euro De Luxe. Film
Szumowskiej stara się szokować i moralizować jednocześnie, co okazuje się zabójczą mieszanką. Historia paryskiej reporterki, której wystarczą dwa wywiady z call girls, by już zaczęła kwestionować własne życie i podejście do seksu, jest podlana fotogeniczną perwerą. Niby jest "transgresyjnie", bo ktoś na kogoś sika, a ktoś inny uprawia zakazane zabawy z butelką, ale film traktuje siebie tak śmiertelnie poważnie, jakby odkrywał zupełnie dziewicze terytorium ekranowego "brudnego" seksu (w świecie
"Sponsoringu" nikt nigdy nie oglądał
"Pianistki" Hanekego, a internetowe porno wywołuje tępy szok na twarzy oszołomionej
Juliette Binoche). Jeśli dodamy do tego bezwstydny plagiat muzyczny pod koniec (
Szumowska zdaje się nie rozumieć, że
Gaspar Noé wycisnął już wszystkie soki z "Alllegretta" z siódmej symfonii Beethovena w finale
"Nieodwracalnego"), otrzymamy smutną kupkę celuloidowego nieszczęścia: marzenie polskiej duszy, by być równie wyuzdaną (i udręczoną), co ci wszyscy ładni ludzie ze spasionego Zachodu, o których nad Wisłą sobie śnimy.