Choć powracający na ekrany twardziele sprzed lat sprawiają wrażenie owadów uwięzionych w bursztynie, publiczność wciąż chce ich oglądać. Nostalgia widzów podarowała im drugą młodość. Wraz z nimi pojawiło się kino akcji w wydaniu retro. Moje dzieciństwo jest tuż za rogiem. Ma szerokie barki albo zapadłą klatę, twarz naszprycowaną botoksem albo pooraną zmarszczkami, ciało jeszcze umięśnione albo już napuchnięte.
"Niezniszczalni" zaprowadzili porządek w kinach,
Arnold Schwarzenegger wybiera się w okolice Rio Grande, by objąć posadę szeryfa w przygranicznym miasteczku,
Mel Gibson powraca jako gringo, którego nie sposób dorwać, a
Bruce Willis wyczekuje
"Dobrego dnia na szklaną pułapkę" (zgodnie z kultowym, polskim tłumaczeniem:
"Good Day To Die Hard"). Niesie ich wszystkich fala nostalgii, ale pamiętajmy, że w Hollywood wiatr często zmienia kierunek. Twardziele z odzysku już raz podzielili los kaset wideo, polaroidów i konsol Segi. Kasety wideo, polaroidy i konsole Segi też siedziały sobie wygodnie i myślały: spoko, spoko, przecież nic nam nie grozi.
Jeszcze dekadę temu, zanim bohater kina akcji zyskał twarz
Daniela Craiga (przeciwnicy jego Bonda śmieją się, że w czasach
Seana Connery'ego dostałby najwyżej rolę podrzędnego rzezimieszka) i
Matta Damona, powrót do łask wielomilionowej publiczności pewnie byłby dla weteranów łatwiejszy. Zaimpregnowani przez sentyment całego pokolenia widzów, mogliby spróbować sił w nowych konwencjach i aktywnie współtworzyć nowy model kina akcji. Ponadto, zaspokoiliby pragnienie artystycznego rozwoju, co w czasach ich świetności nie było takie proste (vis comica
Stallone'a, tak świetnie rozpoznane przez
Andrieja Konczałowskiego w
"Tango i Cash" oraz przez
Johna Landisa w
"Oscarze" nigdy chyba nie zostało docenione, podobnie zresztą jak jego talent dramatyczny, wykorzystany przez
Jamesa Mangolda w świetnym
"Copland"). Dziś jednak taki powrót wydaje się drogą przez mękę. Rzeczony
Stallone przekonał się o tym najlepiej. Jego
"Rocky Balboa", nakręcony, przepraszam za wyrażenie, z potrzeby serca, apelował do tych, którzy dorastali razem z bohaterem. Pozbawiona krzty romantyzmu próba adaptacji do nowych warunków rynkowych, czyli
"John Rambo", była już cyniczną kalkulacją (choć cała seria miała kategorię R, ultrabrutalna estetyka zamieniła ostatnią odsłonę przygód Rambo w karykaturę cyklu). Najsprawiedliwszym sędzią okazał się w tym przypadku box-office.
Superbohaterowie nowej ery rodzą się w świecie ukształtowanym przez bezprecedensowe akty terroru. Powracający na ekran twardziele o twarzach dawnych gwiazd są zamknięci popkulturowym gabinecie luster. Ci pierwsi stają do walki z korporacjami, bankami i przestępczym kapitałem rozłożonym na milion anonimowych twarzy. Ci drudzy sprawiają wrażenie owadów uwięzionych w bursztynie - ich krucjata odbywa się w przestrzeni wyabstrahowanej z aktualnych geopolitycznych realiów i ozdobionej ikonografią wyeksploatowanych konwencji. Wymierzona jest przeciw złu, któremu możemy się dobrze przyjrzeć - watażkom, sięgającym po władzę nad światem z karabinem w dłoni, nieśmiertelnym narkotykowym kartelom, porywaczom w wełnianych kominiarkach, siepaczom tej czy innej junty. Publiczność, która zażądała deheroizacji, ujawnienia "ludzkiej" strony każdego orędownika sprawiedliwości i quasi-realizmu jako dominującej poetyki, jest oczywiście w stanie przymknąć na to oko. Nie bez przyczyny nostalgia to jeden z najsilniejszych żywiołów, władających kinowym doświadczeniem.
Sukces
"Niezniszczalnych" jest bodaj najlepszym dowodem na ową "kontrolowaną elastyczność" współczesnego widza. Pokazuje również miejsce, w którym tenże widz umieszcza zapomnianych herosów. To półka z pastiszem, z parodią, ze wszystkim, co pół serio i dla żartu. Największa siła utworu jest równocześnie jego największą słabością - rozpisanie tej historii na kilkanaście legendarnych głosów odwraca uwagę od faktu, że jeszcze parę lat temu każdy z nich byłby sednem opowieści. Dziś o takie "sedno" trudno i choć poszukiwania spadkobierców rzeczonej tradycji trwają, wydają się skazane na porażkę. Kłóciłbym się o to, czy
Vin Diesel i
Dwayne „The Rock” Johnson rzeczywiście mają mniej charyzmy niż
Stallone i
Schwarzenegger za swoich młodych lat (ten ostatni w filmie
"Witajcie w dżungli" mianował zresztą Skałę swoim następcą). Jak na dłoni widać natomiast, że publiczność znacznie zawęziła przestrzeń życiową muskularnych herosów. Zepchnęła ich z piedestału i wyznaczyła im zupełnie inną rolę.
Ostatni będą śmiać się ci, którzy śmiać się w ogóle potrafią. Jak
Willis i
Gibson, którzy już na początku swojej kariery potrafili puścić "oczko" widzowi przed każdym ciosem i przed każdą zmianą magazynka. Zarówno w
"Szklanej pułapce 4.0", jak i w
"Dorwać gringo" ratuje ich nie tyle czystość konwencji, co ponadczasowe emploi faceta, który nie traktuje serio ani siebie, ani swoich przeciwników. Który, choć zgryźliwy i sarkastyczny, bez gadania robi to, co do niego należy. Dla którego imperatyw prania po mordach ludzi nieprawych jest ważniejszy niż miłość, rodzina, a nawet Boże Narodzenie. I który szczerze wierzy w to, że prawy sierpowy rozwiąże większość problemów tego świata.