Relacja

WFF 2018: Miłość i narkotyki

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/WFF+2018%3A+Mi%C5%82o%C5%9B%C4%87+i+narkotyki-130383
Kolejnego dnia trwającego w Warszawie WFF obejrzeliśmy "Rafiki" – pierwszy w historii film z Kenii pokazany w oficjalnej selekcji na festiwalu w Cannes, i filipiński "Alfa, prawo do zabijania" o specjalnej jednostce policji powołanej do walki z narkobiznesem. Nasze recenzje znajdziecie poniżej. 

***

Miłość nieopowiedziana (rec. filmu "Rafiki")

Róż, fiolet, cukier. Dużo kolorów i dużo cukru. Dzieciaki na deskorolkach, trampki, włosy pociągnięte neonowym pędzlem, stare furgonetki wyłożone kwiatami. Didżeje i lokalna wyluzowana hipsteriada, trochę jak na blokowiskach Berlina Wschodniego. "Rafiki" to Afryka, jakiej nie uświadczymy w ciężkich postkolonialnych dramatach, tak często wyróżnianych na międzynarodowych festiwalach filmowych. Jednocześnie pod tą nieco wymuszoną pastelowością skrywa się tematyka wagi ciężkiej – drakońskie prawo, które w protestanckiej Kenii całkowicie delegalizuje miłość homoseksualną. Nie tylko zamyka ją w szafach i ciemnych piwnicach, ale także piętnuje i wtrąca do więzień (kara pozbawienia wolności do lat 14). W takich warunkach różnokolorowa wolność placów i ulic Nairobi zaczyna przypominać tanią fasadę – tym bardziej odrapaną, im częściej słyszymy o piekle tamtejszych gejów i lesbijek. 


Kontekst to właściwy klucz do filmu Wanuri Kahiu – w innym przypadku mielibyśmy do czynienia z dziełem mocno zachowawczym. Z punktu widzenia zachodniej kinematografii lesbijska love story nie jest żadnym przekroczeniem – obrazów podobnych tematycznie i opowiedzianych za pomocą zbliżonych środków filmowych było już u nas (w Europie, nie w Polsce) sporo. W trwającym 82 minuty, niskobudżetowym "Rafiki" nie ma także siłą rzeczy wystarczająco dużo przestrzeni, żeby nakreślić jakiś bardziej złożony obraz lokalnego środowiska LGBTQ+. Kena – główna bohaterka – jest młodą dziewczyną, która dzieli czas między naukę do egzaminów, jazdę na deskorolce i spotkania z przyjaciółmi. Chłopaki spod ulubionej budki z jedzeniem ciągle powtarzają, że Kena to świetna kumpela i doskonały materiał na gospodynię – jest więc tylko kwestią czasu, aż któryś weźmie ją sobie za żonę. Dziewczyna pomaga w pracy ojcu – sklepikarzowi i jednemu z kandydatów w lokalnych wyborach samorządowych. Sprawy – także rodzinne – zaczynają się ostro komplikować, kiedy bohaterka zakochuje się w Zice – córce jego adwersarza politycznego, nastolatce mocno – za sprawą ufarbowanych na różowo warkoczy – wyróżniającej się z miejscowego tła. 

Kenę fascynują w nowej przyjaciółce jej lekkość bycia, wewnętrzna wolność, bezkompromisowość – jak się niedługo okaże, w kenijskich warunkach przymioty wyjątkowo ulotne i zależne od nastroju otoczenia. Dziewczyny stopniowo zaczynają się do siebie zbliżać – na początku z nieśmiałością, strachem i wielkim dystansem, które powoli zamienią się w pierwsze gesty czułości i pożądania. Miłość wywoła oczywiście gniew radykalnie homofobicznej społeczności – konsekwencją powtarzanych ukradkiem plotek i domysłów będzie już zupełnie otwarta, brutalna przemoc. I jeśli taki klasyczny scenariusz "my przeciwko światu" budzi u Was co najwyżej obojętne wzruszenie ramion, widać, że nie urodziliście się w Kenii. W kraju swojego pochodzenia "Rafiki" miało niezwykle burzliwe perypetie. Najpierw film został objęty całkowitym zakazem projekcji jako dzieło "promujące lesbijstwo". Po dobrym przyjęciu na festiwalu w Cannes pojawił się jednak pomysł, żeby zgłosić obraz do wyścigu o Oscary. Kilka tygodni temu sąd zezwolił więc na wyświetlanie "Rafiki" przez okrągłe siedem dni – takie jest minimum stawiane przez Amerykańską Akademię Filmowa potencjalnym kandydatom. Cała ta afera umieszcza kontekst polityczny ponad jakością samego dzieła, czyniąc z filmu Kahiu w pierwszej kolejności manifest sprzeciwu – ostrze krytyki skierowane w stronę afrykańskiej wersji homofobii, mającej swe źródło nie tylko w tradycji i religii, ale także w spuściźnie kolonialnej – konserwatywnym prawodawstwie odziedziczonym po Brytyjczykach. 

Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TU

***

Sezon łowiecki (rec. filmu "Alfa, prawo do zabijania")

Filmy Brillante Mendozy – nieodmiennie portretujące mroczne podbrzusze filipińskiej Manili – układają się w przerażającą mozaikę kraju na granicy implozji: pełnego skorumpowanych polityków, wyzyskiwanej klasy średniej oraz ludzi walczących o haust powietrza pod mafijnym butem. "Alfa, prawo do zabijania" to kolejny odcinek tego serialu. O tyle wyjątkowy, że Mendoza umocowuje tym razem swoją opowieść w konkretnej sytuacji politycznej – niewypowiedzianym kontekstem całej fabuły jest rządowo usankcjonowana czystka prezydenta Rodrigo Duterte. W ramach antynarkotykowej kampanii dał on zielone światło samosądom i zachęcał rodaków, by wysyłali na łono Abrahama nie tylko dilerów, ale też ich uzależnionych klientów.


O tym, że podobne pomysły to w przypadku Duterte jedynie wierzchołek góry lodowej, nie trzeba nikomu przypominać. To facet, któremu – poza dynamiczną ewolucją faszystowsko-szownistycznej retoryki – przypisuje się śmierć prawie dwóch tysięcy rodaków i który od lat jest na celowniku organizacji walczących o prawa człowieka. Mendozay nie interesują jednak początki jego kontrowersyjnej akcji, lecz jej pokłosie – tragiczny klincz interesów społeczeństwa, mafii i rządu. W jego filmie przecinają się ścieżki dwóch bohaterów. Pierwszy, Espino (Allen Dizon) jest kapitanem w manilskiej jednostce SWAT i toczy bezpardonową wojnę z hersztami narkobiznesu. Drugi, Elijah (Elijah Filamor), to jego świeżo upieczony informator, który z ulicznego handlu niedozwolonymi substancjami uczynił prawdziwą sztukę. Oczywiście, żaden z nich nie miałby szans na odznakę wzorowego skauta. Espino to funkcjonariusz skorumpowany do szpiku kości, a żeby zapewnić godziwy byt rodzinie, traktuje policyjny kodeks jak papier toaletowy. Elijah z kolei jest na tyle zdesperowany, że przeszmugluje metaamfetaminę nawet w pieluchach swojego dziecka.

Przy tak rozdanych kartach, Mendozie pozostaje jedynie poprowadzić całą rozgrywkę w swoim stylu. A znamy ten styl bardzo dobrze: to kino realizmu społecznego oraz kameralny gangsterski epos zaklęte w surowej paradokumentalnej poetyce. Operator Joshua Reyles dwoi się i troi, by kamera pozostawała żywym uczestnikiem wszelkich nalotów, pościgów, cichych infiltracji oraz narad w zadymionych komisariatach. Zaś dzięki wysiłkom montażysty każda z rzeczonych scen ma bezbłędną dramaturgię, swoją wewnętrzną logikę i świetnie orientuje nas w przestrzeni miejskiego labiryntu. W połączeniu z doskonałymi rolami Dizona i Filamora składa się to wszystko na film, który mógłby bez trudu rywalizować z "Elitarnymi" Josego Padilhi – bodaj najlepszym "akcyjniakiem" podszytym społeczną krytyką.

Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones