Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/By%C5%82o+nie+by%C5%82o-120540
BEZ KOMENTARZA

Było nie było

Podziel się

Nad Wisłą najważniejsze jest, żeby film "mówił jak było" i nie kolidował z naszą wizją świata.

Światowy box office mogą sobie podbijać filmy o kosmitach i superbohaterach, a telewizję – młody papież o twarzy Jude'a Lawa. Nad Wisłą najważniejsze jest, żeby film "mówił jak było" i nie kolidował z naszą wizją świata.

Ciekawie się dzieje w polskim kinie. Przyzwyczailiśmy się, że mało co budzi w nim większe emocje, a na każdą kontrowersję rzucać się trzeba zachłannie, zanim zostanie przemaglowana na płaski naleśnik. A ostatnio taki dobrobyt, że gdy ludzie kłócą się na jakiś gorący temat, trzeba pytać, o który film im chodzi. Żeby nie było za wesoło, oceny radykalizują się proporcjonalnie do nastrojów społecznych, a kontrowersje dotyczą kwestii mało artystycznych. Filmy okazują się wielkie, kiedy "mówią jak było", albo nikczemne, gdy tego nie robią. Najwyższy czas więc przewietrzyć nasze nikczemne kanony. Tylko co znaczy "mówić jak było" w filmie fabularnym, którego język jest sumą trików, uproszczeń, metafor i emocjonalnej manipulacji?

PRAWDĘ TANIO SPRZEDAM

Czasem film narzuca sobie taki terror sam. Chęć pokazania "jak było" stała niewątpliwie za realizacją "Smoleńska", nie powinno więc dziwić, że zanim film powstał, szczelnie otoczył go kordon hejterów i wyznawców, którzy zaocznie i na przemian ogłaszali go podłością i najważniejszą produkcją stulecia. Podczas kłótni o to, czy "Smoleńsk" mówi jak było czy jak nie było, ktoś mógł przeoczyć, że film Antoniego Krauzego ma w ogóle kłopoty z mówieniem. Czegokolwiek. Jego największym problemem nie jest to, że przedstawia taką, a nie inną wersję zdarzeń, ale to, jak nieudolnie i nieprzekonująco te wydarzenia przedstawia. 

Forsowane przez zwolenników porównania do "JFK" skazują go na bolesną weryfikację. Fabuła filmu Olivera Stone'a kipi od informacji – dat, nazwisk, motywów – które mimo nagromadzenia są wyraziste i ułożone w przejrzystą intrygę. Jej rozwijanie jest ekscytujące niezależnie od tego, czy wierzymy, że w zabójstwo Kennedy'ego wplątane były służby specjalne, bo reżyser opowiada z precyzją, werwą i przekonaniem. Tymczasem film Krauzego jest w zasadzie pozbawiony ambicji narracyjnych. Coś tam sobie pod nosem insynuuje, ale nie interesuje go opowiadanie, tylko przemawianie do widza – stąd scenariuszowy bałagan, kukły zamiast postaci i niezręcznie zaaranżowane sytuacje. Można "Smoleńsk" uznać za filmowy wyraz generalnej nieufności do świata. Emblematycznym dla niego motywem jest wynurzająca się co jakiś czas postać, która wysłuchuje oficjalnej wersji wydarzeń i kwituje ją uśmieszkiem politowania. Pyta: "Pani naprawdę w to wierzy?", po czym znika w tym samym kinematograficznym niebycie, z którego się wyłoniła. 

Ale mrocznie jest nie tylko w politycznym cieniu. Po sukcesie "Ostatniej rodziny" na festiwalu w Gdyni, w sieciowym obiegu pojawiły się krytyczne komentarze. Ktoś związany z bohaterami filmu – rodziną Beksińskich – ujawnił brutalną prawdę: to nie było tak. Nie tak poruszał się Tomek, nie tak mówił jego ojciec, a matka nie tak jadła cukierki. Nie te słowa padły, nie ten gest został wykonany. Słowem: daliśmy się nabrać, film nie jest dobry. Za pretensjami na pewno kryją się najlepsze intencje, ale film oparty na czyimś życiu musi być "prawdziwy" na jakimś innym, wyższym poziomie, niż policyjna wizja lokalna. Abstrahując od pracy dokumentalnej wykonanej przez twórców filmu, ich niewątpliwego oczytania w źródłach, zadaniem autora filmowej biografii nie jest powierzchowna rekonstrukcja zdarzeń. Nie jest nim także zadowolenie bliskich bohatera. 

Gdyby moje nieprzesadnie spektakularne życie miało stać się tematem scenariusza, wolałbym, żeby powstał z niego raczej film dobry niż rzetelny. Beksińskim poszczęściło się przynajmniej w tym względzie.
Darek Arest
Czy prawdziwsza jest kompilacja "the best of" z czyjegoś życia, w której wydarzenie goni wydarzenie, czy film, który jeden do jednego pokaże mycie naczyń, czekanie na autobus i dłubanie w nosie? Jeśli twórcy "Ostatniej rodziny" odstępują gdzieś od tego "jak było", to przecież nie po to, by wykpić bohaterów jako barwnych dziwaków. Są wobec nich empatyczni, lubią ich, sprzyjają w heroicznej walce ze światem zewnętrznym i w trudzie budowanej bliskości. Ale bycie mądrym, fajnym, a nawet "głębokim" nie czyni człowieka automatycznie dobrze skonstruowanym bohaterem filmu – coś trzeba przykryć, by coś innego nabrało wyrazu, by wyeksponować dramat, ciekawiej opowiedzieć historię. Gdyby moje nieprzesadnie spektakularne życie miało stać się tematem scenariusza, wolałbym, żeby powstał z niego raczej film dobry niż rzetelny. Beksińskim poszczęściło się przynajmniej w tym względzie.

WAŻENIE WIN

Ostatnio sztandarem z hasłem "tak było" wymachiwano przy okazji "Wołynia". Film Wojtka Smarzowskiego to trudne, nieprzyjemne doświadczenie, które nie oferuje odkupienia, więc wielu widzów poczuło się przytłoczonych ilością przemocy na ekranie. Zanim jednak zdążyli wyartykułować wątpliwości, założono im dialektycznego nelsona. Tak. Przecież. Było. W kontekście filmu Smarzowskiego nadgorliwe echo powtarzające, że "To Ukraińcy napisali ten scenariusz" brzmi szczególnie złowrogo, ale ci, którzy obruszają się na nadmierne okrucieństwo i drastyczność, także tracą z pola widzenia coś istotnego. "Wołyń" jest filmem właśnie o tej przesadzie. Opowiada o bezinteresownym, ochotniczym okrucieństwie będącym objawem nacjonalistycznej choroby – niebezpiecznej dziecinnej mrzonki, że całe narody są dobre albo złe z natury, cechy dziedzicząc poprzez krew czy wpis w paszporcie. 

Możemy sobie powtarzać, że fakt, iż w "Wołyniu" na nacjonalizm chorują przede wszystkim Ukraińcy, nie zmienia uniwersalnej wymowy filmu, ale nie żyjemy w próżni. Film o Wołyniu to nie "Doktor Strange", wpychanie się z artystycznymi pretensjami w bolesną historię wiąże się odpowiedzialnością. Wie o tym reżyser, dlatego wmontowuje w scenariusz, to, co Paweł Smoleński w swoim tekście na temat filmu nazwał "bezpiecznikami". Bezpieczniki w kinie najlepiej znamy pod postacią Dobrego Niemca z filmów wojennych. Są więc w "Wołyniu", trochę dla alibi, dobrzy Ukraińcy i zezwierzęceni Polacy. Tyle może zrobić filmowiec: zadbać o reprezentatywną liczbę trupów po obu stronach, odmierzyć ilość krwi w scenach przemocy. Zastanowić się: czy pop święcący kosy szykowane do podrzynania polskich gardeł to jeszcze akceptowalna Licentia Poetica, czy już ordynarne Przegięcie Pały? Takie ważenie proporcji to jednak dość mizerna forma oddawania historycznej sprawiedliwości.

Kino, z natury nieobiektywne, nie jest w stanie powiedzieć "jak było", bo mówi raczej o emocjach niż o faktach. Może jedynie upominać się o zapomniane ofiary, prowokować do dyskusji. Dałoby się pewnie nakręcić rzetelny i równie brutalny film o polskich akcjach odwetowych na Wołyniu, co żadną miarą nie oznacza przecież równowagi win. Zabijanie człowieka można pokazać na tysiąc sposobów i za każdym razem powtarzać sobie, że "tak właśnie było", choć w jednym ujęciu śmierć będzie owocem wojennego kataklizmu, a w drugim podłym aktem zwyrodnialstwa. Ktoś powie, że przemocy w "Wołyniu" jest zbyt wiele. Ktoś uzna, że jest nie dość, by zadośćuczynić historycznym źródłom. Jak "rzetelnie" przedstawić ludobójstwo? Czy wolno redukować do epizodów role bohaterów, którzy ryzykowali życie wznosząc się ponad nacjonalistyczny obłęd? Ile minut / sekund / kadrów poświęcić pojedynczej śmierci, by wyszło "sprawiedliwie"? Trochę śmiesznie mówić "tak było", oglądając w miękkim fotelu film fabularny, wiedząc, że "ofiary" zdążyły otrzepać się z kurzu, zmyć sztuczną krew i ruszyć ku nowym aktorskim projektom.

Jeśli już na coś się obruszać, to nie na przesadę, tylko na to, że niewiele z niej wynika. Smarzowski bardzo oszczędnie przedstawia kontekst wołyńskiej tragedii, być może uznając, że żaden kontekst nie może tu niczego wyjaśnić, że nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego ludzie wyrzynali innych ludzi i można jedynie pokazać "jak bardzo" ich wyrzynali. I jak niecierpliwie przebierają nogami, wsłuchując się w echo, które i tak dośpiewa swoją odpowiedź.
37