W ludziach kochających kino żyją dwa wilki: spragniony poszukiwań, odkrywania nieznanego oraz uwielbiający wracanie w znajome strony, kręcenie się po znanych kątach. Bez powtórek uwielbianych filmów świat byłby biedniejszy o fandomy i zapaleńców, którzy z nabożną czcią traktują każdą klatkę filmowego dzieła. Nawet wśród takich kochanych tytułów znajdują się takie, których ponowny seans wydaje się tragicznym pomysłem. W tym rankingu skupiamy się zatem na filmach widzianych tylko raz – i wystarczy.
Choć uznajemy je za wybitne, albo przynajmniej darzymy szczerymi uczuciami, nie możemy obejrzeć ich ponownie. Wartość artystyczną przewyższa tylko ładunek emocjonalny, trudny temat a czasami nawet potężny metraż. W normalnych warunkach seans byłby czystą przyjemnością – ale filmowcy zdecydowali się na zabieg, który uodparnia produkcję na kolejne seanse. Przypominamy 10 takich filmów.
TOP 10: filmy, których nie chcesz obejrzeć po raz drugi
Niespełna 10-godzinne dzieło Claude’a Lanzmanna imponuje nie tylko gargantuicznym metrażem. Francuski reżyser pokazuje na ekranie obraz okrucieństwa dokonanego ludziom przez innych ludzi, i tym samym wstrząsa każdym człowiekiem siedzącym na widowni. Poprzez relacje świadków, uważnym okiem dokumentalisty pokazuje przede wszystkim mechanizm masowego ludobójstwa, szokujący pokaz czystego zła. Jako przestroga "Shoah" działa wisceralnie – wnika głęboko, żyje w głowach jako wielkie osiągnięcie kina i przypomnienie o tym mrocznym rozdziale XX wieku. Okazje do obejrzenia dzieła Lanzmanna przydarzają się co jakiś czas (ostatnio w trakcie tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu). Wtedy zdecydowanie warto go zobaczyć, w ramach jednorazowego, bo czasochłonnego i przytłaczającego przeżycia.
W tym roku Darren Aronofsky pokazał nam swoje nowe dzieło – "Złodzieja z przypadku". Tym samym dotarł do momentu w karierze, kiedy wyjątkowo nie szokuje widzów losami kolejnych bohaterów. Dotąd na pierwszym planie jego filmów widnieli przede wszystkim ludzie złamani, pogrążeni w swoich obsesjach, bez perspektyw na odmianę swojego życia. Najdobitniej nakreślał ich drugi tytuł w dorobku twórcy, "Requiem dla snu". Z perspektywy kilku przeplatających się historii patrzymy na świat, którego prawa dyktują nałogi i próby ich zaspokojenia. Stopniowo ta coraz bardziej przygnębiająca opowieść zaczyna zmieniać się w horror – przekroczenie cienkiej granicy między życiem a najboleśniejszym z upadków. Nakręcająca się spirala bólu i kolejne warstwy tragedii zamknięte w niespełna dwóch godzinach to świetna antyreklama narkotyków, lecz niekoniecznie film do ponownego oglądania.
Spod ręki duńskiego skandalisty Larsa von Triera wyszły jedne z najbardziej polaryzujących tytułów w kinie europejskim XXI wieku. Do ekstremum twórca posunął się tak naprawdę w każdym dziele. Na pierwszy plan wybija się "Antychryst" z 2009 roku, rozpoczynany od sceny, w której przez okno wypada kilkuletnie dziecko. A to dopiero początek – dalej dostajemy jeszcze więcej przemocy i upokorzeń. Choć oddanie reżyserowi, że potrafi szokować, to granie w jego grę. Bo mylenie tropów i ubierania swoich pomysłów w często nieprzystępną formę są dla niego chlebem powszednim. Jednak tak jawne granie na emocjach może wywoływać prawdziwe uczucia – jak na przykład rozbrat z "Antychrystem" po pierwszym seansie.
Wojna bałkańska doczekała się swoich portretów nawet w polskim kinie. Najbardziej przejmujący obraz tego konfliktu – a przede wszystkim ludzi, którzy musieli walczyć o przetrwanie – nakreśliła ekipa z terenów objętych konfliktem. "Aida" z 2020 roku opowiada historię tytułowej bohaterki, która jest tłumaczką w bazie wojsk ONZ nieopodal Srebrnicy. Gdy do miasta wkraczają oddziały serbskie, kobieta za wszelką cenę chce chronić swoich najbliższych, męża i synów. Szalejąca wojna nie jest tu tylko tłem, ale motorem napędowym działań. Pamięć o historii tego konfliktu przypomina też, do czego bohaterów zaprowadzi ich nadludzki wysiłek. Nominowany do Oscara film Jasmili Žbanić działa na wyobraźnię, bo pokazuje to, co nieuświadomione, ale bez dosłowności. Jest też posągiem upamiętniającym opieszałość innych, którzy mogli zapobiec tragedii. Przez czasową i geograficzną bliskość ten wstrząsający seans oddziałuje na europejskiego widza na równi z filmami o Zagładzie.
Przekroczeń tabu ciąg dalszy. Tym razem ze strony argentyńskiego skandalisty Gaspara Noé. Z pokazu premierowego w trakcie festiwalu w Cannes podobno wyszło nawet 200 osób. Krytycy ochrzcili "Nieodwracalne" mianem filmu, którego oglądanie będzie niemożliwe dla większości widzów. Winę ponoszą dwie długie sceny, w których na ekranie widzimy wyjątkowo dosłowne akty przemocy. Sam reżyser zauważył, że osoby, które postanowiły obejrzeć film, po latach pamiętają go głównie z tych przerażających momentów, a nie z pomysłu na ułożenie kolejności zdarzeń w odwrotnej chronologii. "Nieodwracalne" doczekało się swojej legendy – figuruje na każdej internetowej liście najbardziej obrzydliwych filmów. Nic dziwnego, że niektórzy widzowie odmówili dalszego oglądania lub kolejnego seansu.
Słynne studio Ghibli stworzyło wiele filmów, które bawiły i wzruszały miliony widzów. W kategorii jego najsmutniejszych dzieł nic nie może równać się z "Grobowcem świetlików". Fabuła rozgrywa się w japońskim mieście Kobe. Rodzeństwo Seita i Setsuko są zmuszeni do samodzielnego przeżycia w mieście zbombardowanym przez wojska amerykańskie. Razem próbują przetrwać do końca wojny, które nastąpi za kilka miesięcy. Choć nie wskazuje na to forma realizacji, film jest wstrząsającą opowieścią o strachu i głodzie, przedstawioną z perspektywy samotnych dzieci. Czy tego chcemy, czy zawzięcie się bronimy, nie sposób przejść obojętnie wobec losu bohaterów. Wojna z perspektywy dziecka jest jeszcze bardziej przerażająca – dzieło Isao Takahaty pokazuje obezwładniającą niepewność, która przed ekranem przeradza się w morze łez.
Na liście niezapomnianych doświadczeń w życiu każdego fana kina może znaleźć się wiele pozycji. Ale zawsze szczyt okupować będzie seans "Szatańskiego tanga". Dzieło Béli Tarra zostało namalowane jako rodzaj podróży porównywany tylko z wejściem na Mount Everest. W końcu każdy element brzmi tu jak stereotypowy film dla zatwardziałego kinofila: ponad siedmiogodzinny, czarno-biały węgierski dramat z lat 90. o mieszkańcach podupadającego miasteczka. Spotkanie z potężnym metrażem jest jednak przyjemniejszym doświadczeniem, niż można spodziewać się przed seansem. Reżyser powoli dostraja nas do rytmu filmu, a kończąc go czujemy się zupełnie innymi ludźmi. Efekt sprzęga się z legendami: z sali kinowej wychodzi inny człowiek. Może dlatego powtórny seans to raczej inne doświadczenie, na które raczej nie decyduje się wielu akolitów X muzy.
To historia jakich wiele: młoda para, która chcąc przygotować się do roli rodziców, przyjmuje pod swój dach psa. Jen (Jennifer Aniston) i John (Owen Wilson) nie wyobrażają sobie, jakim cyklonem będzie żyjący z nimi szczeniak Marley. Ten wulkan energii wprowadza do ich życia wiele kłopotów, ale także przygód i uśmiechu. Druga połowa filmu Davida Frankela przybiera nieco inny ton. Razem z decyzją pary na ekranie pojawia się dziecko, lecz nie znika ulubiony czworonóg. Fabuła szykuje jednak poważne zaskoczenie, które zmieni lekką komedię w prawdziwy melodramat. Niezależnie od przeżyć osób oglądających, produkcja potrafi wzruszyć. Ci, którzy na co dzień są dumnymi właścicielami psów, ostrzegamy przed wodospadem łez, który na pewno wyleje się blisko końca filmu.
W ekranizacji powieści słynnego autora Cormaca McCarthy’ego każdy żywy jest zdany jedynie na siebie. Bezprawie rządzące pustkowiem, które niegdyś było Stanami Zjednoczonymi, wymaga do przetrwania siły fizycznej i sprytu, a także bezemocjonalnej walki do upadłego. W tej postapokaliptycznej rzeczywistości bezimienny Ojciec musi zapewnić bezpieczeństwo swojemu Synowi. Aby odegnać wszelkie zło, posunie się nawet do morderstwa. Jego jedyną motywacją jest przeżycie i nauczenie Syna, jak przetrwać, nim sam będzie zbyt słaby, by zapewnić mu spokój. Film pokazuje czystą relację rodzica z dzieckiem i ile znaczy łącząca ich miłość. Nawet jeśli akcja rozgrywa się po upadku świata, wiele elementów jest uniwersalnych. "Droga" musi być ciężkim seansem dla rodziców, którzy również muszą codziennie wstawać i w taki czy inny sposób walczyć za swoje potomstwo.
W filmach Wojciecha Smarzowskiego znajdziemy tylko trudne tematy, w dodatku okraszone dawką brutalnego realizmu, który sprawia, że każdy seans to emocjonalne, niekoniecznie przyjemne przeżycie. Widownia dzieli się zwykle na tych, którzy doceniają reżyserską wizję, i tych przygniecionych przez makabrycznym ładunek opowieści. Najwyraźniejszym przykładem wydaje się "Wołyń", produkcja odznaczająca się nie tylko wyjątkowo trudnym tematem, ale i na wskroś polskim kontekstem. Za granicami kraju film pewnie wywołuje podobne reakcje, lecz kontekst wydarzeń historycznych, która za sprawą srebrnego ekranu znowu staje się rzeczywistością, musi przytłaczać o wiele bardziej. Smarzowski zrobił film potrzebny, bo mówiący o ważnym elemencie przeszłości. Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której powtórny seans "Wołynia" byłby uzasadniony zwykłą ochotą osób oglądających.