"Civil War" czy "Perfect Days"? Filmweb poleca oba!

Filmweb autor: , /
https://www.filmweb.pl/news/%22Civil+War%22+czy+%22Perfect+Days%22+Filmweb+poleca+oba-155040
"Civil War" czy "Perfect Days"? Filmweb poleca oba!
Już dziś na ekrany polskich kin wchodzą dwa filmy, na które od dawna czekaliśmy – dramat wojenny "Civil War" w reżyserii Aleksa Garlanda oraz wyróżnione nagrodami w Cannes "Perfect Days" Wima Wendersa. Oba spodobały się naszej redakcji tak bardzo, że postanowiliśmy wyróżnić je znakiem jakości Filmweb Poleca.

"Mała miss Ameryka" – recenzja filmu "Civil War"


W swojej recenzji filmu "Civil War" Jakub Popielecki pisał tak: 

"Za każdym razem, kiedy wracałam z frontu, myślałam, że moje zdjęcia wysyłają sygnał: nigdy więcej. Ale oto jestem na kolejnym froncie", mówi fotoreporterka Lee (Kirsten Dunst). Ten "kolejny front" boli ją tym bardziej, że – zamiast hen, gdzieś w jakimś "trzecim świecie" – jego linia biegnie przez sam środek Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Chwilowo niezbyt zjednoczonych.

W "Civil War" Alex Garland bierze historię najnowszą USA i delikatnie trąca ją w stronę czarnowidczego "co by było gdyby". To jednak nie tyle opowieść o eskalującej wojnie amerykańsko-amerykańskiej, co opowieść o świadkach tej wojny. Garland pokazuje, jak sprawy przybierają zły obrót, i duma nad etyką patrzenia na zło przez obiektyw – czy to kamery, czy aparatu. Reżyser i scenarzysta, zawsze skłonny do wielkich metafor, tym razem buduje film na fundamencie dwuznaczności angielskiego czasownika "shoot". "Shoot" – raczej "fotografować" czy "strzelać"? Oto jest pytanie.

"Civil War" przypomina album ze zdjęciami z podróży przez piekło. Czworo dziennikarzy przemierza ogarnięte "drugą wojną secesyjną" Stany Zjednoczone, a cykająca migawka wybija im takt. To trochę kino wojenne, a trochę film drogi: trochę "Czas Apokalipsy" albo "Ludzkie dzieci", a trochę "W krzywym zwierciadle: Wakacje" albo "Mała Miss". Pod jednym samochodowym dachem trzy pokolenia reporterów tworzą coś na kształt symbolicznej rodziny. Jest "dziadek"-mentor Sammy (Stephen McKinley Henderson). Są "mama" i "tata": fotografka Lee (Dunst) i korespondent Joel (Wagner Moura). Jest wreszcie "mała miss": niedoświadczona Jessie (Cailee Spaeny), z aparatem ojca w ręku i z dziennikarskim mlekiem pod nosem. Bohaterowie próbują przedrzeć się przez strefę wojny, by zrobić materiał życia. Za białego wieloryba – ich osobistego pułkownika Kurtza – robi sam Prezydent Stanów Zjednoczonych (Nick Offerman). Czy uda się cyknąć mu pamiętną fotkę? Czy uda się zagiąć go celnym pytaniem? Misja warta pierwszej strony, nagłówka, a może i annałów historii. 

Garland to dobry reżyser dla filmu o patrzeniu. Chociaż tym razem jest bliżej ziemi (i rzeczywistości) niż kiedykolwiek, pozostał wyczulony na dziwność świata. Ujęcia w "Civil War" regularnie zamierają więc w fotograficznych stopklatkach, a kamera Roba Hardy'ego raz za razem rejestruje jakiś kosmiczny detal, zupełnie spoza decorum wojennego "realizmu". To niby wysokobudżetowe widowisko z wybuchami, helikopterami i sekwencją szturmowania Białego Domu. Ale jednocześnie kino bardzo dziwne: po Garlandowsku fluorescencyjne, pastelowe, pryzmatyczne. Zmysłowe i wrażliwe – również dźwiękowo – oraz pełne twórczych kontrastów. Garland najpierw hipnotyzuje nas rytmem "Rocket USA" grupy Suicide ("It's doomsday", śpiewa Alan Vega), by za chwilę skontrować akustyczną balladą. A potem doprawia jeszcze hiphopowym skreczem, który (zupełnie celowo) brzmi niczym kanonada. W jednej scenie zapiera nam dech w piersiach potęgą ekranowej ciszy, by w kolejnej odkryć na nowo szokującą moc karabinowego huku. Kiedy wskazuje: "patrzcie na źdźbło trawy" – patrzymy. Kiedy każe: "siedźcie na krawędzi fotela" – nie możemy się ruszyć. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że to najprecyzyjniej wyreżyserowany film w jego karierze. Taki, w którym niemal każdy ruch (lub bezruch) kamery napakowany jest funkcją i znaczeniem.


Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego znajdziecie TUTAJ

Zobacz zwiastun filmu "Civil War"


Dramat wojenny "Civil War" zadebiutował na tegorocznym festiwalu South by Southwest. W rolach głównych Kirsten Dunst, Cailee Spaeny, Wagner Moura i Stephen McKinley Henderson. Zobaczcie zwiastun: 



"Cicho, idzie" – recenzja filmu "Perfect Days"


W swojej recenzji filmu "Perfect Days" Michał Walkiewicz pisał tak:

Z późnym Wendersem jak z pudełkiem czekoladek – czasem nugat, kiedy indziej orzeszki, najczęściej lukrecja. Na jedną "Sól ziemi" dwa "Spotkania w Palermo", a po każdej "Pinie" – Papież Franciszek. "Perfect Days" to kolejny film świadczący o nieprawdopodobnej skali jego formalnych i tematycznych poszukiwań. Ale też powrót do czasów, gdy wszystko było prostsze – mikroskopijne budżety pomagały, zamiast przeszkadzać, a autotematyczne zajawki wydawały się fanaberią. Tytuł nie kłamie, każdy dzień samotnego czyściciela toalet z Tokio skomponowany jest na wzór sonetu: najpierw część opisowa, później – refleksyjna. 

Milczący Hirayama (Koji Yakusho) wstaje skoro świt, pakuje do minivana roboczy kombinezon, kupuje puszkę oranżady i rusza w miasto. Armaturę szoruje tak, jakby za chwilę miało otworzyć się niebo. Pamięta nawet o rurkach odprowadzających wodę, a dzięki ręcznemu lusterku zagląda w niedostępne miejsca. Obładowany detergentami, szczoteczkami, szmatkami i wyciorami sprawia wrażenie miejskiego druida; jego praca przypomina coś na kształt świętego rytuału. Czasem siada w parku i wcina kanapkę, to znów z benedyktyńską cierpliwością pomaga obibokowi Takashiemu (Tokio Emoto). W drodze do domu bierze kąpiel w łaźni, czasem odwiedzi na rowerze pralnię, przed snem czyta Faulknera i Highsmith, w samochodzie słucha Patti Smith i Van Morrisona. Wstaje skoro świt, wrzuca kombinezon do samochodu i monetę do automatu z napojami… I tak dalej, przez całe życie. Przez cały film. 

Ponieważ w trakcie wszystkich tych czynności z twarzy bohatera nie schodzi błogi uśmiech, najgorsze cechy mojego charakteru nakazywałyby mi rozpocząć teraz koncert szyderstw. "Perfect Days" to jednak kino, które wytrąca broń cynikom. Egzystencja Hirayamy jest w końcu uniwersalnym przedmiotem zazdrości. Milczący bohater może być nieco zbyt jaskrawym arthouse'owym konstruktem, jednak to w mniejszym stopniu opowieść o nim, a w większym – o sztuce zamieniania prozy w poezję; o spoglądaniu na świat dookoła jak na festiwal niesamowitości; o szukaniu w każdej fakturze i w każdym kształcie nowego doznania. I gdyby Wenders modlił się razem z Hirayamą, gdyby obcałowywał kamerą wszystkie te magiczne rekwizyty i kontemplował każde drzewko bonzai (ok, jedno kontempluje, ale powiedzmy, że ma dobry powód), całość byłaby nie do zniesienia. Na szczęście to raczej film dokumentalisty niż "poety z kamerą" – opowiedziany bez formalnych szaleństw, naprzemiennie trzymający dystans i szukający bliskości z bohaterem, zbudowany z miniatur i anegdotek. Nic nie powie o nim więcej niż fakt, że wykiełkował ze zlecenia na reklamę sieci dizajnerskich, publicznych toalet. To wspaniała metafora artystycznej podróży Wendersa – wszystko, co utylitarne, zwykłe, wszyte w miejską tkankę niewidzialną nicią staje się na ekranie przedmiotem afektu.


Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ

Zobacz zwiastun filmu "Perfect Days"


Film "Perfect Days" zadebiutował w ubiegłym roku na festiwalu w Cannes, gdzie zdobył Nagrodę Jury Ekumenicznego. Uhonorowany został też wcielający się w główną rolę Kōji Yakusho. Zobaczcie zwiastun: 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones