Camerimage: Pierwsze żaby za płoty

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Camerimage%3A+Pierwsze+%C5%BCaby+za+p%C5%82oty-47842
Festiwal czas zacząć

W sobotnie popołudnie, w łódzkim Teatrze Wielkim, odbyła się gala otwierająca XVI Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Plus Camerimage. Brzmi to dumnie i odpowiednio pompatycznie, prawda? Koniec końców jednak ceremonia otwarcia to jednak tylko przekąska przed daniem głównym, jakim są projekcje filmowe. Możecie sobie zatem wyobrazić moje zdumienie – i rozczarowanie – kiedy dziesięć godzin później wychodząc z Teatru Wielkiego stwierdziłem, że to właśnie gala otwarcia była najlepszym i najbardziej ekscytującym momentem pierwszego dnia Camerimage. Miała wszystko to, czego oczekuje się od dobrze spreparowanego filmu. Humoru i energii dostarczył prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki ogłaszający festiwal za otwarty. Przeżyć można było nagłe zwroty akcji, kiedy zamiast zapowiadanych fragmentów dokumentu "Łowcy burz" na wielkich ekranach zobaczyliśmy konkursowe wideoklipy. Były też momenty smutne i gorzkie, kiedy twórca festiwalu Marek Żydowicz odniósł się do niemalże pewnej konieczności kolejnej przeprowadzki Plus Camerimage.

Ceremonia otwarcia 16. festiwalu dostarczyła również sporo radości i wzruszeń, a to za sprawą nagród, które zostały przyznane na dobry początek. Kazimierz Karabasz powitany został owacją na stojąco, kiedy odbierał Nagrodę Specjalną za Wybitne Osiągnięcia w Filmie Dokumentalnym. Mistrz obserwacji ludzkiego życia z dużą pokorą odnosi się do swego dorobku twórczego, dając jeszcze jedną lekcję aspirującym do miana artystów. Isabelle Huppert odebrała z rąk Jerzego Skolimowskiego Nagrodę Im. Krzysztofa Kieślowskiego. Wystarczy jeden rzut oka na tę drobną kobietkę i przypomnienie sobie jej kreacji chociażby w "Pianistce", by zrozumieć, że nagroda ta nie mogła powędrować w lepsze ręce.

Po raz pierwszy na festiwalu Plus Camerimage przyznana została Nagroda dla Producenta Filmów Wybitnych Pod Względem Wizualnym. Otrzymał ją – również jak najbardziej zasłużenie – Jeremy Thomas. To między innymi dzięki niemu powstały takie filmy Davida Cronenberga jak "Nagi lunch" i "Crash" czy Bernardo Bertolucciego "Ostatni cesarz" i "Ukryte pragnienia". Ostatnim wyróżnionym był Roger Deakins, który w końcu odebrał nagrodę przyznaną mu przez Brytyjskie Stowarzyszenie Operatorów Filmowych z zdjęcia do filmu "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda". Deakins otrzymał nagrodę w ubiegłym roku, lecz nie mógł jej wtedy odebrać, gdyż zajęty był pracą nad kolejnymi projektami filmowymi. Teraz nadrobiono tę zaległość.

Wątpliwe otwarcie

Po gali otwarcia, przyszła pora na pierwszą projekcję konkursową – "Wątpliwość", do której zdjęcia wykonał właśnie Deakins. Nie ukrywam, że spodziewałem się naprawdę wiele po tym filmie i niestety spotkał mnie spory zawód. Tylko Meryl Streep i Philip Seymour Hoffman bronią go przed całkowitym upadkiem. John Patrick Shanley zrobił wszystko, co w jego mocy, by zmasakrować swoją własną sztukę. A było co masakrować, bowiem "Wątpliwość" miała potencjał wystarczający, by stać się wielką tragedią, pojedynkiem dwóch kompletnie odmiennych światopoglądów, z których żaden nie jest jednoznacznie pozytywny bądź też negatywny.

Rzecz rozgrywa się w rok po zabójstwie JFK w jednej z katolickich szkół. Prowadzi ją twardą ręką surowa siostra Alojzyna. Jest zatwardziałą konserwatystką, którą drażni nawet zwykły długopis. Proboszczem parafii jest zaś postępowy i otwarty ojciec Flynn. Konflikt wydaje się nieunikniony, a racje (zwłaszcza z perspektywy początku XXI wieku) oczywiste.

Nie tak szybko jednak! Oto bowiem na zachowanie ojca Flynna pada cień podejrzenia. Nie jest wykluczone, że za jego otwartym i pełnym ciepła zachowaniem wobec uczniów, kryje się mroczne pożądanie nie mające nic wspólnego z szerzeniem Dobrej Nowiny. Z kolei za zimną i niedostępną powierzchownością siostry Alojzyny skrywa się dusza troskliwa, dbająca o dobro swoich podopiecznych wszelkimi możliwymi metodami. A zatem nie ma tu jasno określonych stron, wszyscy bohaterowie znajdują się pomiędzy, wśród szarości nieoznaczoności.

W tych warunkach aż prosiło się, by cała historia również pozbawiona została jednoznaczności. I jeśli bliżej przyjrzeć się scenariuszowi, wyraźnie widać, że tekst pozostawia sporo wątpliwości co do winy księdza. Problem w tym, że widz zostaje ich pozbawiony przez montaż. Z finezją traktora zaorane zostają wszelkie niedomówienia ordynarnym i jednoznacznym montowaniem scen. Wytłuszczenie dyskretnego podania widelca przez zakonnicę, czy też otwierające kazanie księdza, w którym kiedy mowa jest o osobie popełniającej wielki grzech, kamera zatrzymuje się właśnie na nim – to tylko największe grzechy, drobnych jest zdecydowanie więcej!

Oczywiście można było pójść w całkowitą jasność sytuacji i otrzymalibyśmy równie mocny obraz, być może jeszcze bardziej kontrowersyjny. W takiej bowiem sytuacji widzowie skonfrontowani są z grzechem, którego skutkami jest większe dobro, zaś postawy Alojzyny i Flynna wcale tak bardzo od siebie nie odbiegają. Oto bowiem okazuje się, że chłopak, którym zainteresowany jest ksiądz, nie dość że jest jedynym czarnoskórym uczniem to dodatkowo jest prawdopodobnie gejem. Przed 40 laty (a i zapewne i dziś) nie była to zbyt komfortowa sytuacja. Chłopak mógłby się uważać za szczęściarza, gdyby skończyło się tylko na pobiciu. Stając się protegowanym księdza, zyskiwał ochronę, która mogła mu ocalić życie. Podobnie jest i z siostrą przełożoną. W celu ujawnienia prawdy i ochrony swoich podopiecznych przed molestowaniem nie cofnęła się przed kłamstwem, manipulacją i szantażem. A zatem i ona grzeszy, lecz jej czyny mogą nieść ze sobą pozytywne skutki.

Niestety i ten wątek nie zostaje właściwie wyeksponowany. Sprowadzony zostaje tak naprawdę do powtarzanego jak mantra motta, że tropiący występki przeciw Bogu, sam się od Boga oddala, zaś mogąca być idealnym zapięciem historii końcowa scena wyznania siostry Alojzyny zostaje całkowicie spartaczona. Jedyne, co udowadnia nią Shanley to to, że twierdzenie, iż dobry aktor jest w stanie w fascynujący sposób deklamować książkę telefoniczną, jest grubo przesadzone. Streep, która ogólnie jest w filmie znakomita, akurat tej sceny nie była w stanie uratować. Wszystko przez brak zrozumienia Shanleya różnicy między kinem a teatrem. Wiatr czy też wątek z kotem idealnie pasuje do sztuki, lecz w filmie wygląda to po prostu śmiesznie.

Co do zdjęć, to trzeba przyznać, że nie jest to najlepsze dzieło Deakinsa, a mimo to widać w nich rękę mistrza. Wprowadzenie Streep czy cudowne zbliżenie na mięsne danie księdza Flynna – to właśnie dla takich chwil przyjeżdża się na Camerimage. Szkoda, że całość nie jest jednak na równie wysokim poziomie.

Biograficzne fiaska

Po słabszej "Wątpliwości" przyszła pora na prawdziwe fiasko, jakim okazał się najnowszy film Olivera Stone'a "W." pokazany poza konkursem. Mam naprawdę wielki szacunek dla twórczości Stone'a, jednak powinien on raz na zawsze zaprzestać reżyserowania biografii sławnych ludzi – te po prostu mu nie wychodzą.

"W." pokazuje, że Stone bardzo chciał zrobić film o odchodzącym prezydencie George'u W. Bushu. Niestety równie wyraźnie widać, że nie bardzo wiedział, co i jak chce opowiedzieć. W rezultacie obcujemy z rozkraczoną w wychodku pokraką, wypróżniającą się bez żadnej kontroli. Raz jest to satyra na granicy paszkwilu, gdzie Bush i jego otoczenie ukazane jest jako stado rozhisteryzowanych błaznów, a raz dramat o ciężkim losie jednostki próbującej wyrwać się spod przytłaczającego cienia ojca. Miejscami Stone pokazuje pazur bacznego obserwatora i bezwzględnego sędziego, jakim pamiętamy go ze starych, dobrych czasów.

Film cierpi też na nadmiar postaci, które nie są wystarczającą dobrze wykorzystane. Thandie Newton jest po prostu groteskowa, a Ioan Gruffudd kuriozalny i zupełnie niepotrzebny. Nawet zdjęcia niczym specjalnym się nie wyróżniają. "W." pozostawił po sobie gorzki smak goryczy.

Pokazany na zakończenie pierwszego dnia "Death Defying Acts" nie uczynił nic, by zatrzeć złe wrażenie pozostawione przez "W.". Okazało się, że Hudini podobnie jak Bush był zbyt wielką postacią, by dało się go pomniejszyć do filmowego bohatera. Jednak muszę przyznać, że sam pomysł był bardzo ciekawy, reżyserowi zabrakło po prostu samodyscypliny.

W "Death Defying Acts" Hudini nie jest mistrzem iluzji, nieustraszonym wędrowcem po krainie niemożliwego a osobą przeklętą, goniącą za niepoznawalnym, obsesyjnie szukający przebaczenia, a jednocześnie robiącym wszystko, by go nie uzyskać. Sytuacja zmienia się, kiedy w jego życie wkracza pewna atrakcyjna szarlatanka i jej rezolutna córka. Rozpoczyna się gra, w której nad rozsądkiem górę wezmą uczucia. Oszustwo może doprowadzić do wyzwolenia, lecz cena jest niezwykle wysoka.

Wszystko tu układa się zbyt łatwo, kolejne zwroty pojawiają się niczym królik wyskakujący z kapelusza. Choć bohaterowie mają potencjał, nie zostaje on wykorzystany, a w uczucie między Pearce'em a Zetą-Jones nie sposób uwierzyć. Trudno też być wdzięcznym reżyserowi za wyłożenie wszystkich tajemnic historii. Obraz, który chce dotykać niewysłowionego, nie może być tak po prostu pozbawiany choćby jednej niewiadomej.

Film może za to pochwalić się niezłymi zdjęciami. Miejscami są nieco sztuczne, zbyt komputerowe, kilka sztuczek nie potrzebnie powtórzono. W sumie jednak mają w sobie urok cepelii, który akurat w tym przypadku nie drażnił.

Czy drugi dzień odbuduje wiarę w dobre kino? Jest na to nadzieja, bo w programie jest i "Rock'N'Rolla" i "Miasto ślepców". Zawsze też pozostaje powtórka z rozrywki, jak choćby znane z polskich kin "Cztery noce z Anną".

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones