Recenzja filmu

Złe wibracje

Największym atutem filmu Pohlada jest to, że oddaje sprawiedliwość muzycznemu geniuszowi bohatera. Inaczej niż większość opowieści o artystach, w których sztuka spływa na protagonistów za
Z filmowymi biografiami jest taki problem, że jak widziało się jedną, to w zasadzie widziało się wszystkie. Dotyczy to zwłaszcza opowieści o tuzach muzyki popularnej. "Ray", "Spacer po linie", "Get On Up"? Inne piosenki, ta sama historia. Zamiast badać to, co jest w danym wykonawcy unikalne, czyli talent, filmowcy z uporem godnym lepszej sprawy relacjonują akurat to, co niemal zawsze przebiega podobnie, czyli karierę. Trauma z dzieciństwa, trudne początki, sukces, upadek, powrót w glorii chwały; dziękujemy bardzo, macie Oscara. Dlatego, gdy ktoś zabiera się za biografię, rezygnując z podobnej sztampy, niemal zawsze jest to wydarzenie. Wystarczy przypomnieć sobie "I’m Not There" Todda Haynesa, opowieść nie tyle o Bobie-Dylanie-człowieku, co o jego pełnym sprzeczności wizerunku. Scenarzysta tamtego filmu (Oren Moverman) pracował też przy "Love & Mercy". Nie dziwi więc, że i tym razem zrobił coś intrygującego.

Na tapecie jest Brian Wilson, lider zespołu The Beach Boys. Reżyser Bill Pohlad, zamiast lecieć po łebkach życiorysu swojego bohatera, skupia się na kilku kluczowych momentach. Paul Dano gra Wilsona u szczytu możliwości twórczych. Całkowicie pochłonięty tworzeniem swojego opus magnum, albumu "Pet Sounds", gwiazdor zaczyna przesuwać granice muzyki popularnej, ale robi też pierwszy krok w objęcia szaleństwa. John Cusack z kolei wciela się w Wilsona starszego, sponiewieranego przez lata choroby psychicznej. Uzależniony od kontrowersyjnego terapeuty, doktora Landy’ego (Paul Giamatti), artysta poznaje sympatyczną sprzedawczynię samochodów, Melindę Ledbetter (Elizabeth Banks). Dziewczyna wpada mu w oko, ale lekarzowi jest to nie w smak.

Dwóch różnych aktorów portretuje muzyka na dwóch przeplatających się płaszczyznach czasowych i z tego zestawienia rodzą się napięcie oraz konflikt. Kontrast między dwiema interpretacjami prowokuje pytanie: co wydarzyło się w międzyczasie? Co sprawiło, że Dano zmienił się w Cusacka? Podobną, dynamizującą funkcję spełnia postać Melindy: to poprzez nią poznajemy przecież świat bohatera. A Wilson okazuje się być niezwykle fascynującą postacią. Kto zna jedynie przeboje Beach Boys w rodzaju "Surfin’ U.S.A.", z zaskoczeniem odkryje, że za słodkimi harmoniami i piosenkami o zabawie na plaży stała skomplikowana i tragiczna postać. Niezwykle wrażliwy i utalentowany, z żyłką perfekcjonisty wpojoną przez wiecznie niezadowolonego ojca, Wilson stał się bowiem ofiarą własnego geniuszu. Dążąc do realizacji bezkompromisowej wizji doprowadził do tego, że odwróciła się od niego nie tylko publiczność, ale i bracia, z którymi tworzył zespół. Uznawana dziś za krok milowy w historii muzyki popularnej płyta "Pet Sounds" nie była niestety przebojem (a przynajmniej nie tak wielkim, jak oczekiwano). Poczucie winy, eksperymenty z LSD oraz niemożność pogodzenia komercyjnych i artystycznych ambicji popchnęły muzyka na krawędź.

Dano i Cusack dają tu świetne portrety pożeranych przez własne obsesje i neurozy mężczyzn. U Dano wszelkie ekscentryzmy dają się jeszcze z grubsza ukierunkować, przekuwać w wyjątkowe piosenki. Cusack tymczasem jest już złamanym przez nerwicę, emocjonalnym i społecznym kaleką. Obu łączy jednak niewolnicza zależność od autorytetów, od torturujących ich psychicznie i fizycznie "ojców": tego biologicznego i tego zastępczego (doktora Landy’ego). Postać Meliny tymczasem stoi w kontrze do dyskretnie rozedrganych kreacji aktorów. Banks gra silną, dojrzałą, pełną dobrej energii kobietę, która wnosi odrobinę światła w życie artysty. Aktorka przede wszystkim brawurowo ogrywa kolejne reaction shoty. Bezbłędne jest na przykład jej bezgłośne powtórzenie słów Wilsona, kiedy ten niemal na dzień dobry zwierza się, że "nie jest już żonaty".

Największym atutem filmu Pohlada jest jednak to, że oddaje sprawiedliwość muzycznemu geniuszowi bohatera. Inaczej niż większość opowieści o artystach, w których sztuka spływa na protagonistów za sprawą boskiego natchnienia, "Love & Mercy" pokazuje mozół tworzenia.Widzimy, jak Wilson spędza godziny przed pianinem, cyzelując linie melodyczne i harmonie, jak godzinami szlifuje brzmienie, jak walczy z braćmi o zasadność swojej koncepcji. Reżyser skrupulatnie odtwarza realia studia, gdzie Wilson nagrywał "Pet Sounds". Co więcej, ożywia na naszych oczach samą materię sztuki. Pokazuje, jak szkielet, zalążek pomysłu obrasta w studyjną orkiestrację i staje się popowym majstersztykiem. W którejś scenie Dano zaczyna śpiewać piosenkę przy akompaniamencie pianina – ale kończy ją już sam Brian Wilson, w wersji powszechnie znanej z płyt. Odpowiedzialny za oprawę dźwiękową Atticus Ross swobodnie zszywa tu ze skrawków muzyki The Beach Boys smakowite psychodeliczne tło. Uwodzi twórczością zespołu i zachęca do uważniejszego jej zgłębienia. Film o muzyku, w którym pierwsze skrzypce gra właśnie muzyka? Wreszcie.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Miesiące ociągałem się z obejrzeniem tego filmu, przede wszystkim dlatego, że niekoniecznie przepadam za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones