Wszystko jest w filmie Del Toro "bardziej" i "mocniej" niż zwykle - miłość jest boleśniejsza, korytarze mroczniejsze, śnieg bielszy, a krew czerwieńsza. Operator szaleje z zamaszystymi
Chyba nic nie jest lepszą wizytówką stylu Guillermo del Toro niż sposób, w jaki Meksykanin ogrywa przestrzeń. Bez względu na to, czy mówimy o nawiedzonym sierocińcu z "Kręgosłupa diabła", spowitych mrokiem tunelach metra z "Mutanta", czy komputerowo podrasowanym Szanghaju z "Pacific Rim", reżyser dba nie tylko o namacalność faktur, grę świateł i cieni, nasycenie barw. Zależy mu również na naszej orientacji w przestrzeni - po zaledwie kilku ujęciach wiemy wszystko o topografii lokacji, domyślamy się, skąd nadciągnie zjawa albo dokąd przeniesie się walka gigantycznych robotów z wielkimi potworami. W "Crimson Peak. Wzgórzu krwi", filmie rozgrywającym się zarówno na nowojorskich salonach XIX i XX wieku, jak i na zamglonej, angielskiej prowincji, rzeczona umiejętność urasta do rangi sztuki.
Łącznikiem pomiędzy tymi światami jest pisarka Edith Cushing (Mia Wasikowska; nawiązanie do legendy kina grozy, Petera Cushinga, nieprzypadkowe). Edith, łącząca w sobie skrajne cechy pensjonarki i sufrażystki, pisze głównie o duchach, ale wydawca upiera się przy wątku miłosnym, a członkinie lokalnej socjety wyzywają ją od Jane Austen. Gdy spłukany, złotousty arystokrata Sir Thomas Sharpe (Tom Hiddleston) pojawia się w Nowym Jorku i wkłada bohaterce na palec pierścionek zaręczynowy, ta odrzuca umizgi zakochanego lekarza (Charlie Hunnam) i wraz z Thomasem oraz jego zaborczą siostrą (Jessica Chastain) udaje się za ocean. Co prawda przegniła zjawa matki ostrzega Edith przed tytułowym Crimson Peak, ale niestety nie jest zbyt precyzyjna w swojej złowróżbnej przepowiedni. Gdy nowożeńcy docierają na miejsce, jest już po ptakach. Okazuje się, że źródłem hałasów w wielkiej, wiktoriańskiej posiadłości są nie tylko szczury i wiatr ze wschodu.
Universal Pictures
Duchy istnieją i są raczej radiowej urody, ale generalnie stoją po naszej stronie. Chcą wyprowadzić nas z labiryntu kłamstw i uczynnie wskazać palcem trupa schowanego w szafie. Fanów azjatyckiej szkoły horroru, według której świat pozazmysłowy jest zamieszkany przez mściwe dusze i pozostaje źródłem całkiem realnego zagrożenia, film raczej nie przerazi. Ale Del Toro nie celuje w klasyczny horror, tylko w gotycki romans, dziś powiedzielibyśmy - melodramat z dreszczykiem. Więcej tu Poego i Mary Shelley niż Lovecrafta, zaś fakt, że reżyser uwielbia podkręcać kontrast gatunkowych klisz, zamienia film w zbliżający się do granicy pastiszu hołd dla tej konwencji. Wszystko jest tu "bardziej" i "mocniej" niż zwykle - miłość jest boleśniejsza, korytarze mroczniejsze, śnieg bielszy, a krew czerwieńsza. Operator szaleje z zamaszystymi panoramami, a fachowcy od scenografii i kostiumów w pocie czoła pracują na Oscara.
Wreszcie - sama posiadłość. Zaprojektowana z takim pietyzmem i sfotografowana tak sugestywnie, że szybko zyskująca status głównego bohatera filmu. Wielopoziomowa konstrukcja, śnieg prószący przez dziurawy dach, zabarwione czerwienią (od złóż gliny zalegających pod domostwem) pola, stara winda łącząca kopalnię z częścią mieszkalną, pracownia przypominająca alchemiczne laboratorium. Del Toro nie próbuje nas wkręcić, że ktoś - nawet bohater XIX-wiecznej powieści - mógłby tam naprawdę zamieszkać. A jednak trudno wyobrazić sobie odpowiedniejszą scenerię spotkania żywych z umarłymi.
Oczywiście, ta estetyczna maniera szybko obraca się przeciwko twórcy. Wszystko w jego utworze służy zabawie, wszystko jest landrynką dla oczu, a każdy konflikt wydaje się lekki jak piórko. Rozgryzanie salonowej etykiety Nowego Jorku kończy się wraz z ekspozycją, a dramaty bohaterów angażują o tyle, o ile zabiorą nas do nieodkrytych jeszcze części domostwa na Crimson Peak. Trójkąt uczuciowy ma letnią temperaturę, tercet wybitnych aktorów wyraźnie dystansuje się do konwencji i deklamuje z przesadną emfazą teksty w stylu: "Nie wiem, co bym bez Ciebie zrobił. Chyba umarł". Żeby nie było wątpliwości, jest to efekt uboczny pastiszowych zapędów reżysera, coś, z czym Del Toro zapewne musiał się pogodzić. Jego "Crimson Peak" - zarówno w swoich najlepszych, jak i najsłabszych momentach - jest dowodem na to, że nawet w kinie nie można mieć wszystkiego.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu