Recenzja filmu

Crimson Peak. Wzgórze krwi (2015)
Guillermo del Toro
Mia Wasikowska
Jessica Chastain

Wszystko czerwone

Wszystko jest w filmie Del Toro "bardziej" i "mocniej" niż zwykle - miłość jest boleśniejsza, korytarze mroczniejsze, śnieg bielszy, a krew czerwieńsza. Operator szaleje z zamaszystymi
Chyba nic nie jest lepszą wizytówką stylu Guillermo del Toro niż sposób, w jaki Meksykanin ogrywa przestrzeń. Bez względu na to, czy mówimy o nawiedzonym sierocińcu z "Kręgosłupa diabła", spowitych mrokiem tunelach metra z "Mutanta", czy komputerowo podrasowanym Szanghaju z "Pacific Rim", reżyser dba nie tylko o namacalność faktur, grę świateł i cieni, nasycenie barw. Zależy mu również na naszej orientacji w przestrzeni - po zaledwie kilku ujęciach wiemy wszystko o topografii lokacji, domyślamy się, skąd nadciągnie zjawa albo dokąd przeniesie się walka gigantycznych robotów z wielkimi potworami. W "Crimson Peak. Wzgórzu krwi", filmie rozgrywającym się zarówno na nowojorskich salonach XIX i XX wieku, jak i na zamglonej, angielskiej prowincji, rzeczona umiejętność urasta do rangi sztuki.



Łącznikiem pomiędzy tymi światami jest pisarka Edith Cushing (Mia Wasikowska; nawiązanie do legendy kina grozy, Petera Cushinga, nieprzypadkowe). Edith, łącząca w sobie skrajne cechy pensjonarki i sufrażystki, pisze głównie o duchach, ale wydawca upiera się przy wątku miłosnym, a członkinie lokalnej socjety wyzywają ją od Jane Austen. Gdy spłukany, złotousty arystokrata Sir Thomas Sharpe (Tom Hiddleston) pojawia się w Nowym Jorku i wkłada bohaterce na palec pierścionek zaręczynowy, ta odrzuca umizgi zakochanego lekarza (Charlie Hunnam) i wraz z Thomasem oraz jego zaborczą siostrą (Jessica Chastain) udaje się za ocean. Co prawda przegniła zjawa matki ostrzega Edith przed tytułowym Crimson Peak, ale niestety nie jest zbyt precyzyjna w swojej złowróżbnej przepowiedni. Gdy nowożeńcy docierają na miejsce, jest już po ptakach. Okazuje się, że źródłem hałasów w wielkiej, wiktoriańskiej posiadłości są nie tylko szczury i wiatr ze wschodu.



Duchy istnieją i są raczej radiowej urody, ale generalnie stoją po naszej stronie. Chcą wyprowadzić nas z labiryntu kłamstw i uczynnie wskazać palcem trupa schowanego w szafie. Fanów azjatyckiej szkoły horroru, według której świat pozazmysłowy jest zamieszkany przez mściwe dusze i pozostaje źródłem całkiem realnego zagrożenia, film raczej nie przerazi. Ale Del Toro nie celuje w klasyczny horror, tylko w gotycki romans, dziś powiedzielibyśmy - melodramat z dreszczykiem. Więcej tu Poego i Mary Shelley niż Lovecrafta, zaś fakt, że reżyser uwielbia podkręcać kontrast gatunkowych klisz, zamienia film w zbliżający się do granicy pastiszu hołd dla tej konwencji. Wszystko jest tu "bardziej" i "mocniej" niż zwykle - miłość jest boleśniejsza, korytarze mroczniejsze, śnieg bielszy, a krew czerwieńsza. Operator szaleje z zamaszystymi panoramami, a fachowcy od scenografii i kostiumów w pocie czoła pracują na Oscara.



Wreszcie - sama posiadłość. Zaprojektowana z takim pietyzmem i sfotografowana tak sugestywnie, że szybko zyskująca status głównego bohatera filmu. Wielopoziomowa konstrukcja, śnieg prószący przez dziurawy dach, zabarwione czerwienią (od złóż gliny zalegających pod domostwem) pola, stara winda łącząca kopalnię z częścią mieszkalną, pracownia przypominająca alchemiczne laboratorium. Del Toro nie próbuje nas wkręcić, że ktoś - nawet bohater XIX-wiecznej powieści - mógłby tam naprawdę zamieszkać. A jednak trudno wyobrazić sobie odpowiedniejszą scenerię spotkania żywych z umarłymi.



Oczywiście, ta estetyczna maniera szybko obraca się przeciwko twórcy. Wszystko w jego utworze służy zabawie, wszystko jest landrynką dla oczu, a każdy konflikt wydaje się lekki jak piórko. Rozgryzanie salonowej etykiety Nowego Jorku kończy się wraz z ekspozycją, a dramaty bohaterów angażują o tyle, o ile zabiorą nas do nieodkrytych jeszcze części domostwa na Crimson Peak. Trójkąt uczuciowy ma letnią temperaturę, tercet wybitnych aktorów wyraźnie dystansuje się do konwencji i deklamuje z przesadną emfazą teksty w stylu: "Nie wiem, co bym bez Ciebie zrobił. Chyba umarł". Żeby nie było wątpliwości, jest to efekt uboczny pastiszowych zapędów reżysera, coś, z czym Del Toro zapewne musiał się pogodzić. Jego "Crimson Peak" - zarówno w swoich najlepszych, jak i najsłabszych momentach - jest dowodem na to, że nawet w kinie nie można mieć wszystkiego.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Guillermo del Toro ma smykałkę do klimatycznych horrorów. Sprawdza się na tym polu zarówno jako reżyser... czytaj więcej
Guillermo del Toro to twórca znany nie tylko z podejmujących trudne tematy, mrocznych produkcji, takich... czytaj więcej
"Crimson Peak. Wzgórze krwi" należy do gatunku, który przeważnie unikam. Mordy, upiory, przeklęte domy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones