Recenzja filmu

Elizabethtown (2005)
Cameron Crowe
Orlando Bloom
Kirsten Dunst

Peryferia komedii romantycznej

Zimny, zimowy wieczór. Niektórzy samotnicy chętnie spędzają tenże czas w kinie na niezobowiązujących filmach. Wiadomo – jest wolne, więc trzeba się odprężyć, by później mieć siłę do podjęcia
Zimny, zimowy wieczór. Niektórzy samotnicy chętnie spędzają tenże czas w kinie na niezobowiązujących filmach. Wiadomo – jest wolne, więc trzeba się odprężyć, by później mieć siłę do podjęcia pracy na nowo. Marzy się, by zajrzeć na salę projekcyjną i ujrzeć przyjemnie lekką komedię romantyczną. Ideałem byłby obraz na poziomie "To właśnie miłość". Niestety, takie zdarzają się raz na dekadę, więc oczekiwanie na cud radzę odłożyć do roku 2014. Nie trzeba się jednak zrażać – przecież produkcja trochę słabsza też mogłaby być satysfakcjonująca. Może więc "Elizabethtown"? Nie, niestety nie... Wszystko tradycyjnie zaczyna się od przedstawienia widzowi głównego bohatera. Jest nim Drew Baylor (Orlando Bloom), który przez kilka dobrych lat był żywą legendą dla wszystkich projektantów obuwia sportowego, na co zasłużył sobie niebanalnym podejściem do tematu. Niestety, jego spektakularna porażka podczas wprowadzania do sprzedaży rewolucyjnego modelu trampek sprawiła, że z bożyszcza stał się pośmiewiskiem. Nic dziwnego, że liczba jego znajomych zaczęła szybko topnieć – tak to właśnie jest, gdy się straci budżet projektu, wynoszący niemalże miliard dolarów. To nie był dla niego koniec nieszczęść – tego samego dnia dowiedział się o nagłej śmierci swojego ojca. Jako najstarszy z rodzeństwa, został wysłany do krewnych z Elizabethtown w celu zabrania ciała i przewiezienia go do Oregonu. Jednak rodzina ze strony zmarłego wcale nie była zadowolona z tego faktu... Drew, podczas swej podróży, poznał dość nietypową osobę – niezwykle wylewną stewardessę (Kirsten Dunst), która, jak się szybko okazało, mieszkała właśnie w Elizabethtown. Po rozstaniu się na lotnisku ze swoją nową znajomą, Drew rusza w drogę. Z zaskoczeniem dowiaduje się, że jest tam oczekiwany. Do tego, wszelkie słupy ogłoszeniowe wyrażają głęboki żal po utracie Mitcha, głowy rodziny Baylorów. Niestety spotkanie z krewnymi nie jest już takie przyjemne – wszyscy się przekrzykują, szamoczą i wyrażają głębokie żale. Bardzo szybko dochodzi do kłótni o to, czy zmarły powinien zostać pochowany na rodzinnej ziemi, czy też poddany kremacji i wywieziony. W trudnym wyborze przychodzi z pomocą stewardessa Claire, rozpoczynając wielki romans przez telefon komórkowy. Jak się wszystko dalej potoczy? Można się domyślić. Zakończenie filmu jest jednak dość zaskakujące ze względu na... jego długość! Składa się ono z wielu ujęć obrazujących powrót Drew do domu. Przyznam, że pomimo bardzo dobrego podkładu muzycznego, bałem się, że nie wysiedzę do końca seansu. To jest główny zarzut wobec "Elizabethtown" – wszechogarniająca nuda. Długie monologi, nieciekawe dialogi i dziwna psychologia postaci sprawiały, że widza mogły dręczyć myśli "co ja tu robię?" do tego stopnia, że z relaksującego doznania zostały nici. Tak jak film jest przeciętny, tak i aktorstwo jest przeciętne. Co prawda, po Orlando nie spodziewałem się cudów – dla mnie zawsze pozostanie elfem Legolasem i nic ponadto. Za to Dunst rozbudziła już trochę moje nadzieje, gdyż aktorką jest całkiem niezłą. Do tego obecność Susan Sarandon... Ona zawsze miała klasę. Niestety, tu się nie popisała, a raczej – nie miała czym popisać, gdyż scenariusz tego nie przewidział. Najlepiej wypadł chyba Alec Baldwin w roli szefa firmy obuwniczej. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jak już wspomniałem, dużym plusem filmu Camerona Crowe’a jest muzyka. Fenomenalnie dobrano kawałki do wszystkich scen! Jest to jedna z najlepszych kompilacji, jaką miałem okazję słuchać w tym roku – a nieczęsto się to zdarza w komediach romantycznych. Niestety, "Elizabethtown" nie ma wielu więcej zalet. Nie łapie za serce, nie rozczula, nie sprawia, że ów samotnik nagle zaczyna odczuwać potrzebę siedzenia obok kogoś bliskiego. Ale na pewno przyczynia się do chęci wcześniejszego wyjścia z sali. Więc może po prostu lepiej do niej nie wchodzić?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Do kina na "Elizabethtown" trafiłam całkiem przypadkiem. Właściwie było to duże zrządzenie losu, jako że... czytaj więcej
Poziom komedii romantycznych z roku na rok drastycznie spada. Nie chodzi o to, czy są one oryginalne,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones