Recenzja filmu

Kumpel do bicia (1999)
Ron Shelton
Woody Harrelson
Antonio Banderas

Co możesz o sobie wiedzieć, skoro jeszcze nigdy nie walczyłeś?

Nasz bohater wchodzi na ring. Intensywnie przygotowywał się do tej walki przez ostatnie 90 minut. Siódme poty wyciskał na skakance w rytm muzyki "zespołu jednego utworu" i teraz jest naprawdę
Nasz bohater wchodzi na ring. Intensywnie przygotowywał się do tej walki przez ostatnie 90 minut. Siódme poty wyciskał na skakance w rytm muzyki "zespołu jednego utworu" i teraz jest naprawdę gotów przyjąć wyzwanie. Widz ziewa. Przecież wiadomo, kto wygra - każdy, kto widział choć jeden typowy film bokserski, wie. Rutyna - nasz heros będzie okładał przez dziewięć rund swojego arcywroga, by przy ostatnim zrywie energii (z reguły spowodowanym malowniczym wspomnieniem wschodu słońca i szumu morskich fal) w rundzie dziesiątej, rozłożyć go na łopatki jednym prawym sierpowym. Później tylko wykrzyczy imię ukochanej i już może spokojnie jechać do szpitala na założenie szwów. Macie czasem tego dosyć? Ja tak. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię "Rocky'ego", gdyż bym skłamał - cenię ten film i mam do niego wielki sentyment. Nie jestem jednak w stanie wybaczyć kolejnych jego kopii, zresztą dużo słabszych od oryginału. Stąd też wzięło się moje sceptyczne nastawienie, gdy sięgałem po "Kumpla do bicia", w reżyserii Rona Sheltona (odpowiedzialnego również za scenariusz). Spodziewałem się powielonych schematów i wiejącej z ekranu nudy. Jakież było moje zaskoczenie, gdy się okazało, że wszelkie moje obawy były całkowicie bezpodstawne. Zacznę od tego, że nie wiadomo, kto wygra. Lepiej - nie wiadomo nawet, komu kibicować! "Kumpel do bicia" jest misternym połączeniem kina drogi z czymś, co można by nazwać "dramatem sportowym" (lub jeszcze bardziej zawężając terminologię - "dramatem bokserskim"). Połączenie bardzo oryginalne, co już na wstępie daje tej produkcji wielkiego plusa. Ron Shelton opowiada widzowi historię dwóch przyjaciół, trenujących razem od wielu lat. Każdy z nich miał w życiu swoją wielką szansę - walkę o tytuł mistrza - lecz z różnych powodów nie mógł jej  wykorzystać. Z czasem dla świata przestali istnieć - przynajmniej od pięciu lat nie mówi o nich żaden fan boksu. Tym większe jest ich zdziwienie, gdy dostają telefon od jednego z najbardziej znanych menadżerów w tym biznesie - Joe Domino (Tom Sizemore). Okazuje się, iż są niezwłocznie potrzebni w Las Vegas, by rozegrać supportową walkę przed występem Tysona. Mają zastąpić dwóch pięściarzy, którzy zostali rano znalezieni martwi - jeden się zaćpał, a drugi przegrał pojedynek z latarnią. Łut szczęścia? Zdecydowanie - w szczególności, że kontrakt gwarantuje zwycięzcy ponowną szansę walki o tytuł najlepszego z najlepszych. By zachować maksimum stylu i uniknąć lotu samolotem, Cezar (Antonio Banderas) i Vince (Woody Harrelson) postanawiają pojechać do miasta grzechu oldskulowym samochodem, rodem z lat 70. I tu właśnie zaczyna się wielka podróż, w której rolę kierowcy pełni piękna i nie pozbawiona temperamentu Grace (Lolita Davidovich), która swego czasu była dziewczyną każdego z pięściarzy... Owa podróż jest również przyczyną niemałego wyczynu aktorskiego. Zawsze ceniłem Banderasa, a teraz jeszcze bardziej urósł w moich oczach. Wykreowana przez niego postać jest niesamowicie barwna - z jednej strony pełen ironicznego humoru, z drugiej przypomina bohatera tragicznego, którego życie właśnie zaczęło się walić. Rewelacyjnie zagrał również Harrelson, choć w moim osobistym rankingu ustąpił pierwszeństwa na planie koledze z duetu. Jego postać najtrafniej można określić jednym słowem - luzak. Co ważne, bardzo uduchowiony luzak, widzący w każdym swoim działaniu plan Chrystusa. Genialny pomysł! Połączenie tych dwóch kreacji wyszło wyśmienicie, sprawiając, że finałowa walka na ringu traci w pewnym sensie na znaczeniu - widza bardziej zaczynają interesować relacje między bohaterami, niż to, kto zgarnie główną pulę. Ponadto nie ma tu elementu typowego dla większości filmów bokserskich, czyli sympatyzowania z którąś ze stroną - najlepiej by było, gdyby obydwaj wygrali. Nie można też zapomnieć o świetnej roli Lolity Davidovich oraz obecności na planie m.in. Lucy Liu i Roda Stewarta (który był bohaterem naprawdę genialnego, humorystycznego epizodu). Konstrukcja "Kumpla do bicia" przemówiła do mnie w stu procentach. Pomysł, by skupić się z większą uwagą na kulisach bokserskiego biznesu (rewelacyjne dialogi między menadżerami, ukazujące ich wyrachowanie i przemyślność w prowadzeniu interesów), uważam za bardzo trafiony. Do tego moją uwagę zwróciła realizacją końcowej walki między Cezarem i Vincem, która nie ograniczyła się jedynie do kilkunastominutowego okładania się na pięści. Uważam tę sekwencję za montażowy majstersztyk i jestem pełen uznania dla reżysera. Kolejną zaletą jest brak jednoznacznego, oczywistego happy endu. W połączeniu z fenomenalną ścieżką dźwiękową, na którą składa się multum dobrej muzyki rockowej z lat 80. i 90, "Kumpel do bicia" stanowi niezwykle atrakcyjną alternatywę dla reszty kina bokserskiego. Z równą przyjemnością i skupieniem oglądało mi się jedynie "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda i pierwszego "Rocky'ego" (który swego czasu zaliczał się do produkcji oryginalnych). Zdecydowanie mogę polecić ten film i zachęcić do jego obejrzenia, gdyż prezentuje on poziom najwyższy z możliwych. Zapewniam również, iż nie jest to pozycja dobra jednie dla fanów gatunku - każdy widz znajdzie coś dla siebie.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
<a class="text" href="fbinfo.xml?aa=948"><b>"Kumpel do bicia"</b></a> to kolejny "sportowy" film Rona... czytaj więcej
Marcin Kamiński

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones