Artykuł

Czytelnia FILMu: Komicy stand-up: "Oni zabijają śmiechem"

FILM /
https://www.filmweb.pl/article/Czytelnia+FILMu%3A+Komicy+stand-up%3A+%22Oni+zabijaj%C4%85+%C5%9Bmiechem%22-59471
Już od tygodnia dostępny jest w kioskach nowy numer magazynu "FILM". Jeśli jeszcze zastanawiacie się nad kupnem numeru, zapraszamy was do znajdującego się w nim artykułu. Więcej tekstów znajdziecie w naszej czytelni pisma.

Komicy stand-up: "Oni zabijają śmiechem"

Zarówno Woody Allen, jak i grający główną rolę w jego najnowszym filmie Larry David, zanim zaczęli pracować dla telewizji, przeszli jedyną w swoim rodzaju szkołę, uprawiając komedię w wydaniu ekstremalnym: solo, na żywo i bez znieczulenia. Żeby wchodzący 9 kwietnia film "Co nas kręci, co nas podnieca" dobrze zrozumieć, warto dowiedzieć się o tej nieznanej u nas, ale wielkiej tradycji.

Weźcie dowolne nazwisko amerykańskiego komika, które kojarzy się z najbardziej żenującymi filmami ostatniej dekady (Eddie Murphy? Steve Martin? Jim Carrey?). A teraz spróbujcie sobie wyobrazić, że ten król żenady był kiedyś bezkompromisową, ostrą jak brzytwa osobowością sceniczną. Adeptem stand up comedy – wielkiej amerykańskiej formy scenicznej. Sztuki pisanej z wielkiej litery i bez cudzysłowu.    

AMERICAN IDOL

Madison Square Garden huczy jak przed koncertem Rolling Stonsów w 1969 roku. Reflektor wyłapuje kogoś przedzierającego się przez tłum i prowadzi go niczym zmierzającego na ring boksera. Facet wygląda, jakby wyszedł z widowni – ma na sobie zwykłe jeansy i żółtą koszulkę. Kiedy bierze do ręki mikrofon i w końcu udaje mu się przedrzeć przez rozhisteryzowany 20-tysięczny tłum, zaczyna mówić. Przez najbliższą godzinę publiczność będzie eksplodować: śmiechem i owacjami. Mężczyznę ze sceny w zeszłym roku można było oglądać w niezbyt dobrym filmie "Chłopak mojej dziewczyny". Nazywa się Dane Cook i jest komikiem. Największą gwiazdą stand-upu ostatniej dekady.

Zapomnijcie o skojarzeniach z tym, co zwykliśmy w Polsce nazywać dziś kabaretem. Tak o przaśnych, podwórkowych dowcipasach, jak i wysublimowanych literackich historiach. Stand-up to ostra jazda, nienadająca się na tło rodzinnego obiadu. W wielkich obiektach gości rzadko (pierwszym, który potrafił zapełnić stadion, był w latach 70. Steve Martin), bo jej naturalnym środowiskiem są nocne kluby, tworzące enklawy wolności. Scenografię spektaklu stanowi kurtyna albo tradycyjny wzór ceglanej ściany, a jedyne rekwizyty to mikrofon i barowy stołek, na którym można przysiąść albo postawić szklankę wody. Nie wolno tu tylko kilku rzeczy: kraść dowcipów i przynudzać. Nie ma świętości, której nie można tknąć. Jeśli religia, to bez tabu, jeśli seks, to bez pruderii, jeśli polityka, to zawsze w konkretnej sprawie, po nazwisku. W ruch idzie cały dostępny arsenał, bez strachu przed byciem zbyt osobistym, okrutnym i niepoprawnym. Na warsztat idą księża molestujący dzieci i Michael Jackson pukający do bram nieba. Nie pozywa się komika do sądu za naruszenie godności, jeśli nazwie prezydenta idiotą (być może zakładając, że prawdziwej godności nie da się tak łatwo naruszyć). Robin Williams w swoim najświeższym programie parodiuje złożonego przez starość i chorobę Jana Pawła II, a także odgrywa dialogi odbytu i penisa. Jest niepoprawny, skrajnie obsceniczny, a nawet wulgarny, ale dzięki swojemu geniuszowi – przede wszystkim nieprzyzwoicie zabawny.

POT, KREW I ŁZY

Niepoprawność polityczna i obyczajowa jest elementem poetyki stand-upu, ale nie elementem obowiązkowym. Jerry Seinfeld zbudował swoją gigantyczną karierę na banalnych tematach oplecionych wokół życia codziennego. To, co czyni gatunek wyjątkowym, to jego intensywność: podręczniki podają, że publiczność powinna wybuchać śmiechem przynajmniej cztery razy w ciągu minuty, więc po mocnym występie komik, zlany potem, z trudem schodzi ze sceny o własnych siłach. Nie da się osiągnąć takiego efektu bez silnego kontaktu z publicznością. Spektakl, który wydaje się "satyrycznym monologiem", tak naprawdę jest dialogiem – żarty, jak i cały występ mają swoją strukturę, która nie zadziała bez udziału widzów. Komik często wydaje się bliski publiczności, która w mig łapie rzucane przez niego aluzje i odwołania. Kumplowsko-barową relację wzmacnia język: dosadny i prosty. W małych klubach, gdzie dystans między sceną a widownią prawie nie istnieje, atmosfera przypomina niekiedy mecz boksu zawodowego – nie brakuje wiele, by scena zalana potem i łzami zalała się także krwią. Gdy ktoś zakłóci występ, stand-uper może odpowiedzieć i zamienić to w część występu. Bywa, że zaczepianie i obrażanie widzów jest żelaznym punktem programu. Ale widzowie nie muszą uciekać się do rękoczynów ani słów – zawsze mogą po prostu się nie zaśmiać. Z każdym kolejnym żartem, który nie chwyta, cisza robi się głośniejsza i coraz mocniej uderza występującego po żołądku. Bitewny charakter ma odbicie w języku – o nieudanym występie mówi się, że komik został "zbombardowany". Jeśli doprowadza publiczność do histerycznego śmiechu, może się pochwalić, że ją "zabił".

Korzenie stand-upu sięgają różnych dziedzin XIX wiecznej rozrywki: od brytyjskiego music-hallu, poprzez humorystyczny monolog (którego mistrzem był m.in. Mark Twain), do amerykańskiego wodewilu. To, co zaczęło się jako konferansjerka, dzięki takim osobowościom jak Bob Hope czy Mort Sahl, pod koniec lat 50. usamodzielniło się i przeniosło do nocnych klubów. Tam stand-up mógł się rozwijać, sięgając coraz odważniej po nowe tematy: politykę, seks, problemy rasowe. Poszerzała się też perspektywa, bo też i szybko demokratyzowała się scena: wkroczyli na nią czarni komicy (Bill Cosby) i kobiety (Phyllis Diller). Potem pojawił się Lenny Bruce, a wraz z nim nastał w komedii duch rebelii.

CHOMSKY Z DOWCIPAMI O FIUTACH

By zrozumieć, jak odległa jest od nas ta kulturowa galaktyka, trzeba zobaczyć niemal erotyczną ekscytację publiki towarzyszącą występom Cooka albo Murphy'ego (słynne "Delirious" z 1983 roku). A przede wszystkim zrozumieć, jak się ma Marcin Daniec czy Cezary Pazura do Bruce'a – wiecznego buntownika, wielokrotnie aresztowanego za obsceniczność, albo Billa Hicksa – prowadzącego ze sceny kampanię przeciw rządowi (za legalizacją narkotyków). Fakt, że Bruce'a aresztowano za brudny język, obnażał hipokryzję społeczną jeszcze skuteczniej niż treść jego wypowiedzi. Bo oburzać się na "rynsztokowy język" wypowiedzi piętnującej bigoterię i rasizm, to jak uskarżać się na niehigieniczne warunki spożywania posiłków na linii frontu. Bruce atakował najpoważniejsze choroby społeczne, a do walki nie wystawiał fikcyjnej scenicznej postaci, nie tylko brutalnie nazywał rzeczy po imieniu, ale jeszcze robił to w imieniu własnym.

Wielkie gwiazdy stand-upu, które rozbłysły w latach 70. wiele Bruce'owi zawdzięczały. Richard Pryor osiągnął komiczne i artystyczne szczyty, odwołując się do najbardziej osobistych doświadczeń. George Carlin został aresztowany po tym, jak w słynnym numerze błyskotliwie przeanalizował "Siedem słów, których nie można użyć w telewizji", co tylko potwierdziło zdiagnozowane przez niego społeczne fobie i hipokryzję. Komedia może też być sexy i nie chodzi tu o to, że komicy mogą zarabiać i wyglądać, jak gwiazdy. Seksowne, a nawet lekko perwersyjne, jest przekraczanie granicy, burzenie ustalonego porządku. Komik nie musi równać do przeciętnej i utwierdzać światopoglądu publiki. Może ją zakłopotać, sprowokować albo zwyczajnie wkurzyć. By występ był intensywny, trzeba mieć do dyspozycji coś więcej niż stertę banałów. Andy Kaufman wprowadzał ducha anarchii do telewizji, trzymając widzów w niepewności, czy to, co robi, jest ciągle częścią przedstawienia.

"Jestem komikiem i poetą, jeśli więc coś was nie rozśmieszy – była to poezja" – mówił "Mroczny poeta" stand-upu Bill Hicks. Atmosfera jego występów przypominała często polityczny happening albo poetycki slam. "Chomsky [Noam Chomsky – amerykański lingwista, filozof i działacz polityczny – przyp.red.] z dowcipami o fiutach" (jak sam siebie określał) palił na scenie papierosa, a gorzkie dowcipy przetykał radykalnymi postulatami. I, oczywiście, jak każdy porządny idol, umarł młodo, czyli nie osiągnąwszy 33 lat.

Okazuje się, że komik wcale nie musi być "tym śmiesznym grubasem, co robi miny". A kiedy już je robi – jest perfekcyjny. Dobry stand-up nie jest ciągiem dowcipów, które można podsłuchać i powtórzyć znajomym – to doświadczenie często nierozłączne z umiejętnościami i osobowością komika (to istotne, że dany tekst wypowiada Eddie Izzard, czyli elegancki transwestyta z wytwornym brytyjskim akcentem). W przypadku pełnego programu, który trwa ponad godzinę, pojawia się poziom dramaturgii wymagający dodatkowych umiejętności. Steve Martin: "A jeśli żarty nie będą miały puenty? Jeśli nie dam publiczności żadnych wskazówek, stworzę napięcie i nigdy go nie uwolnię? Ono będzie musiało znaleźć gdzieś ujście. Z czystej desperacji ludzie będą musieli się roześmiać". Wątki się splatają, działa prawo serii, pojawiają się leitmotivy i punkt kulminacyjny. To zupełnie inne doświadczenie, niż zobaczyć na YouTube gag wyrwany z kontekstu. Występ może łączyć elementy monodramu, pantomimy czy brzuchomówstwa (Jeff Dunham). Stand-uperzy bywają błyskotliwymi naśladowcami. Eddie Murphy potrafił w ramach parodii zaśpiewać jak Michael Jackson, a Jim Carrey bez charakteryzacji przeistoczyć się w Clinta Eastwooda bądź E.T.

TERROR BYCIA "FUNNY"

Gigantyczny sukces, jaki w latach 70. odnieśli Martin, Pryor czy Carlin, zaowocował prawdziwym boomem w następnej dekadzie. W latach 80. komedia przejmowała podupadające kluby disco, a w nowo powstałych przybytkach talent szlifowało następne pokolenie: Robin Williams, Eddie Murphy, Billy Crystal... Stand-uperzy już nie tylko występowali w popularnych programach telewizyjnych (prowadzonych przez byłych stand-uperów, jak Johnny Carson czy David Letterman), ale też dostawali własne sitcomy ("The Cosby Show", "Roseanne", "Grace w opałach"). Rekordy popularności bił produkowany od 1989 "Seinfeld", na którego finałowym sezonie Jerry Seinfeld w 1998 roku zarobił 250 milionów dolarów! Oczywiście, była to opcja dla komików, których humor był zakorzeniony w "cenzuralnych" kwestiach obyczajowych. Najlepsi potrafili obronić się w tej skonwencjonalizowanej formule, a nawet ją rozwijać. O swoje częściej też upominał się przemysł filmowy.

W zeszłorocznym "Funny People" – najlepszym jak dotąd filmie Judda Apatowa (i jednocześnie jedynym, który ominął polskie ekrany) Adam Sandler gra poniekąd samego siebie – stand-upera, który stał się zakładnikiem popularności zdobytej dzięki głupawym komedyjkom. Terror bycia "funny" przenosi się na życie osobiste bohatera, doszczętnie je rujnując. Sandler po raz pierwszy od dawna ma wreszcie coś do zagrania i jest mu z tym naprawdę do twarzy! A partnerują mu niemal wyłącznie koledzy po fachu – zaczynający swoje filmowe podboje, jak Aubrey Plaza i Aziz Ansari, oraz ci, którzy (jak Eric Bana czy Seth Rogen) dawno już przerzucili się na kino. Mieli szczęście, że trafili pod skrzydła Apatowa, który jest nie tylko najjaśniejszą gwiazdą amerykańskiej komedii, ale też kształtował swoją wrażliwość w komediowych klubach. W Hollywood komicy, nawet jeśli sami piszą sobie role, niemal zawsze tracą wyrazistość, kastrując swój humor, inteligencję i odwagę pod przeciętne gusta. A stand-up nie znosi kompromisu. Ciężko dziś uwierzyć, że zanim Eddie Murphy stał się synonimem prostackich żartów i głupich min, był najprawdziwszym geniuszem sceny. Nie chodzi nawet o to, że komicy nie dostają szansy na rozwinięcie talentu w rolach dramatycznych. Jim Carrey ma na koncie 2 Złote Globy, a Bill Murray i Eddie Murphy po nominacji do Oscara. Niektórych zwyczajnie szkoda na kino. Robin Williams, który przecież nie raz udowodnił, że potrafi zagrać dużo, dopiero przed publicznością pokazuje, jakie z niego dzikie, futrzane zwierzę.

ZE STAND-UPU POWSTAŁEŚ...

U wodewilowych początków komicy często ogrywali rasowe stereotypy, budując program na postaci "typowego" Irlandczyka czy Żyda. Ta tradycja pozostała żywa, ale stereotyp szybko stał się bronią wymierzoną w siebie. O Latynosach żartują niemal wyłącznie Latynosi, a żarty nigdy nie opierają się na nienawiści do Innego, ale odkrywczej perspektywie. Nie wartościuje się według schematu "nasze – wasze", bo ważniejsza jest inna skala wartości: "śmieszne – nieśmieszne". Artysta rozgrzesza widzów z podejrzeń o szowinizm swoim autorytetem. Opowiadając o Baracku Obamie, Robin Williams może intonować afrykańskie pieśni, bo wiadomo, jak dalekie są mu rasistowskie brednie. A wiadomo, bo podobnie jak Hicks, Bruce czy Eddie Izzard, rezygnuje z frywolnego unoszenia się nad rzeczywistością i zajmuje stanowisko. Kieruje nieprzyzwoite słowa w kierunku Busha, ale jego głównym argumentem przeciw nie jest śmieszny teksański akcent, ale konkretne poglądy i decyzje. Odgrywając scenki z pornosów, opowiada jednocześnie o kwestiach obyczajowych i politycznych. Nie obsceniczność czyni go genialnym komikiem, ale umiejętność zamieniania "niskiej materii" w najprawdziwsze dzieło sztuki. Można pozwolić sobie na wiele, korzystając z pozycji króla karnawału i chowając się za sceniczną postacią błazna. Ale jest to ciekawe naprawdę tylko wtedy, gdy maskę nosi osobowość. Ze stand-upu wyrośli gospodarze popularnych wieczornych programów, jak Jay LenoJay Leno czy Conan O'Brien. Kiedy Izzard mówi: "National Rifle Association ma rację, to nie pistolety zabijają ludzi, ale wydają się w tym całkiem pomocne", staje w środku wielkiej narodowej dyskusji na temat prawa do posiadania broni.

Stand-up atakuje stereotypy, przesądy i gładkie prawdy medialne. Kilka dni po ataku na World Trade Center Bill Maher skomentował słowa George’a W. Busha, który określił terrorystów mianem tchórzy. "Ostrzał rakietowy z odległości 2000 mil to tchórzostwo – powiedział komik prowadzący własny show w ABC. – Zostać w samolocie, kiedy uderza on w budynek – mówcie o tym, co chcecie – to nie jest tchórzliwe". Ośmieszanie wyblakłych gwiazd i polityków bez poparcia społecznego to szukanie taniego poklasku. Ale kiedy uderza się w autentyczną siłę, inteligentnie zbijając powszechnie akceptowane sądy, komik staje się jednocześnie kimś w rodzaju publicysty. Nie bez powodu komicy ateiści zdają się mieć podobną obsesję Boga, co religijni fanatycy. W religii upatrują oni nieszczęścia, które zwalnia ludzkość z obowiązku samodzielnego myślenia i odpowiedzialności za własne wybory. A jeśli stand-up jako gatunek ma jakiś generalny postulat, to jest to właśnie obowiązek samodzielnego myślenia.

CICHE ŚMIECHY W BASENIE

Określenie "polski stand-up" wciąż brzmi jak ponury żart. Kiedy w "HBO na stojaka" polscy aktorzy i kabareciarze próbują zagrywać brudnym językiem oraz sięgać po kontrowersyjne tematy, wypadają blado, nieautentycznie, a przede wszystkim nieśmiesznie. Wulgaryzmy w ich ustach przypominają raczej ciało obce niż poezję, a poruszane tematy pozostają w bezpiecznych, nużących rejestrach. Problemem jest też brak gotowej na bezkompromisowy stand-up publiczności – w telewizyjnym studio brudne słowa i włochate myśli wywołują dziecinny, nerwowy śmiech. Żeby zebrać publiczność gotową na skrajne połączenie wysokiego z niskim, która zrozumiałaby zarówno odniesienia do "Gwiezdnych wojen", jak i Mickiewicza, a jednocześnie potrafiła śmiać się z każdej świętości – trzeba by zrobić ogólnopolski casting. Opór stawia sama polszczyzna – fenomen gatunku zdaje się jednak mocno zakorzeniony w prostym języku angielskim (brytyjskiej scenie film zawdzięcza Petera Sellersa, Simona Pegga czy Ricky’ego Gervaisa).

Jeszcze trudniejszym przeciwnikiem wydaje się nasza kultura (i podporządkowane jej prawo). Jesteśmy zbyt zamknięci obyczajowo, zbyt "wrażliwi", a za mało dowcipni – "polityczny" wciąż uchodzi u nas za brzydki wyraz. Jeżeli stand-up zapuści w Polsce korzenie, to raczej nie dzięki indywidualnym inicjatywom (w 2008 roku aktor Rafał Rutkowski występował ze swoim programem stand-up w stołecznym klubie "Chłodna 25"), ale raczej za sprawą amatorów, którzy próbują "zabić" publiczność np. w Warszawskim Centralnym Basenie Artystycznym. Siłą napędową sceny amerykańskiej jest przecież tradycja "open-mike" – rodzaj komediowego karaoke, które szeroko otwiera scenę dla nieodkrytych talentów. Tak zaczynał Seth Rogen, Chris Rock i, zapełniający dziś Madison Square Garden, Dane Cook. Nie dajcie się oszukać polskim programom "rozrywkowym" i zachowawczym hollywoodzkim hitom. Komedia wciąż żyje. Niczego się nie boi, bo ma mikrofon i stoi mocno na dwóch nogach.

Darek Arest

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones