Autorzy "Fargo" ustawiają swój nowy film jak bogobojną westernową konstrukcję, po czym z lubością nadwyrężają jej prostolinijność kolejnymi mrugnięciami do widza. Kpiarskie podbrzusze kina Coenów jest jak groźba: wciągniesz się za bardzo, wystrychną cię na dudka. Przewrotność braci
Coen zdaje się nie mieć końca. Rok temu zafundowali nam komediową wizję egzystencjalnej katastrofy, w której "poważny" Larry Gopnik (a za nim cała Ameryka) tracił metafizyczny punkt odniesienia, dręczony wątpliwościami rozrywającymi go na strzępy. W centrum najnowszego filmu stawiają dla odmiany dziewczynę pozbawioną wszelkich wątpliwości, pewną metafizyki jak piachu pod butami. Jeśli
"Poważny człowiek" był bezczelnie ateistycznym odczytaniem biblijnej Księgi Hioba, to
"Prawdziwe męstwo" pozornie stawia sobie za punkt honoru niekwestionowanie religijnych horyzontów swej protagonistki. Film zaczyna się nawet od biblijnego cytatu, zaczerpniętego tym razem z Księgi Przysłów: "Ucieka bezbożny, choć go nikt nie goni" (Prz 28, 1).
A jednak dla tych, którzy pamiętają równie szacowne motto otwierające
"Fargo" (1996), z jego pełnym powagi oświadczeniem, że "z szacunku dla zmarłych opowiadamy tę historię w zgodzie z faktami" (wyssanymi z palca), wywrotowy charakter biblijnego cytatu stanie się oczywisty. Mattie Ross (
Hailee Steinfeld), bohaterka filmu i jego narratorka zarazem, niejednokrotnie powołuje się w swych słowach na Boga i Jego autorytet. Już na początku słyszymy jej pozbawione złudzeń (choć pełne wiary) stwierdzenie, że "na tym świecie nie ma nic za darmo; nic prócz Bożej łaski". Ale sceptycyzm braci nigdy nie jest daleko. W
"Prawdziwym męstwie" opowiadają oni co prawda historię zemsty sprawiedliwej, ale ta zemsta pod koniec okazuje się ważyć zaskakująco mało. Jedynym, co ma w tym filmie prawdziwą wagę, jest upływający bezlitośnie czas.
"Prawdziwe męstwo" to remake prześcigający oryginał o kilka długości. Nie czytałem kultowej powieści
Charlesa Portisa, na której jest oparty, ale pochodząca z 1969 roku ekranizacja
Henry’ego Hathawaya to bardzo przeciętny, quasi-familijny western. Jeśli jest oglądany do dziś, to głownie przez wzgląd na Oscara, jakiego dochrapał się zań (jedyny raz w karierze)
John Wayne. Jego Rooster Cogburn – zapijaczony i nieprzebierający w środkach szeryf, pomagający młodej dziewczynie w pościgu za mordercą jej ojca – powrócił nawet w okropnym, sitcomowym sequelu z roku 1975. Ale dopiero
Coenowie opowiedzieli tę historię tak, jak należało (nie bez potknięć, o których za chwilę).
Ironia pierwszego filmu polegała na tym, że
Wayne – pamiętny Ethan Edwards z
"Poszukiwaczy" (1956), czyli najbardziej mściwy bohater westernowy w dziejach – w
"Prawdziwym męstwie" musiał być podjudzany do działania przez rezolutną i zdeterminowaną nastolatkę. Komizm brał się z mieszaniny zdumienia i irytacji, jaką ta ostrzyżona na pazia chłopczyca – Kim Darby – niezmiennie wywoływała w Roosterze. Emocjonalną kotwicą filmu była ich quasi-rodzicielska relacja: Cogburn stawał się dla Mattie figurą ojca i syna jednocześnie. Był od niej bardziej doświadczony, ale ona była odeń mądrzejsza (a przynajmniej bardziej pryncypialna).
Nowy film w stopniu o wiele większym niż oryginał jest opowieścią o kruchości więzów społecznych. Trzyosobowy pościg za złoczyńcą (uzupełniony przez Teksańczyka LeBoufa, czyli
Matta Damona) nigdy na dobre się nie jednoczy. Sprzeczki i rozbieżność interesów wciąż kruszą wątły sojusz zawarty na potrzeby doraźnej sprawiedliwości. I mimo że ów wątek był obecny także u
Hathawaya, to tam La Boeuf – ów trzeci wierzchołek trójkąta – nie miał żadnej siły jako postać. Grał go śpiewak country Glen Campbell, aktor wagi piórkowej wynajęty na potrzeby młodzieżowego box office'u. Dzięki
Damonowi postać ta doczekała się należnej ekranowej obecności – konkurencja o szacunek Mattie, jaką obydwaj mężczyźni ciągle uprawiają, nareszcie ma odpowiednią temperaturę.
Ciekawe, że jest to kolejny film tego sezonu, w którym uparta nastolatka domaga się sprawiedliwości w celu ocalenia resztki własnej rodziny (nie mówiąc już o szacunku dla siebie samej).
"Do szpiku kości" Debry Granik ma ten sam temat i podobną strukturę, tyle że serwowany tam "realizm" jest niestety podpuchą. Nie trzeba nawet doczekać finału z trupimi palcami odcinanymi w mrocznych nurtach rwącej rzeki, by zorientować się w ciasnocie umysłowej tego bałamutnego neo-noiru.
Coenowie są o wiele bardziej perwersyjni: ustawiają swój film jak bogobojną westernową konstrukcję, po czym z lubością nadwyrężają jej prostolinijność kolejnymi mrugnięciami do widza.
Wiele scen kończy się komediowymi zawijasami. Pośrednik handlu żywcem jest tak wykończony negocjacyjną sprawnością Mattie, że kiedy tylko dostrzega jej niezadowolenie, pyta z lękiem: "Nie chcesz się znowu targować, co…?". Kiedy LaBeouf droczy się z Cogburnem,
Coenowie zmieniają jego pijackie próby strzelania do butelki w wizualny slapstick. Wreszcie w jednej z pierwszych scen – uderzającej w zawstydzająco fałszywą nutę – Indianin ze stryczkiem wokół szyi zaczyna pompatyczną przemowę przedśmiertną, ukróconą nagle przez kata, w gagu godnym
Mela Brooksa. Jest to dziko śmieszne samo w sobie, ale do filmu pasuje mniej więcej tak samo, jak późniejsze komediowe kopniaki, wymierzane przez Roostera małym Indianom – na kilka sekund wracamy do pośledniości
"Ladykillers" (2004).
Ton tego filmu jest bardzo szczególny: pierwsze spotkanie z Roosterem to rozmowa przez drewnianą ścianę wychodka, spotkanie drugie to portret w świetlistej aureoli na sali sądowej. Dobiegający z plugawej drewnianej budki głos
Jeffa Bridgesa przywołuje wspomnienie innego filmu
Coenów, mianowicie
"Big Lebowskiego" (1998).
Bridges dokonuje w
"Prawdziwym męstwie" zdumiewającej fuzji tamtej kultowej roli z manieryzmami zapijaczonego śpiewaka z
"Szalonego serca", dodatkowo pożyczając szczyptę emploi od
Nicka Nolte'ego.
Problem z tym filmem polega na tym, że bardzo trudno mu zaufać. Kpiarskie podbrzusze kina
Coenów jest jak groźba: wciągniesz się za bardzo, wystrychną cię na dudka. Pod koniec filmu dostajemy nieobecny u
Hathawaya epilog (być może wzięty z powieści), w którym Mattie odkrywa po wielu latach, że w ostatnich dniach życia Rooster trudnił się występami w objazdowych spektaklach teatralnych pokazujących historię Dzikiego Zachodu; tzw. Wild West Show. Jest to prawie jak odręczny liścik od
Coenów dla widza – bo też czym innym jest ich własny film?
Mattie powiada w pewnym momencie, że "autor wszechrzeczy czuwa nade mną", ale w kontekście całości trudno powiedzieć, kto jest adresatem tej modlitwy. Bóg czy
Coenowie…? Nakręcili cudownie oglądalny western z wieloma zapadającymi w pamięć scenami. Z drugiej strony nie mamy żadnej gwarancji, że znaczymy dla nich więcej niż ów uciszony w mig Indianin z początku filmu. Chyba jednak wolę Coenowski nihilizm w wersji bardziej nagiej (jak w
"Tajne przez poufne") – co nie oznacza bynajmniej, że "Prawdziwe męstwo" jest filmem niedobrym. Jest znakomite, ale wielce wątpię, by było – nomen omen – prawdziwe.