Prywatnie
Jan Machulski był podobny do bohaterów, których najczęściej grywał w kinie. Inteligencja, spokój, kindersztuba. Przed laty panie marzyły zapewne o takim narzeczonym, potem o mężu, ja chciałbym mieć takiego dziadka. Znaliśmy się od dawna, ale polubiliśmy tak naprawdę dopiero dwa lata temu, w Tarnowie – moim rodzinnym mieście. Pan Jan był przewodniczącym jury Tarnowskiej Nagrody Filmowej, gremium, w którym i ja miałem przyjemność zasiadać. Proza pracy jurorskiej – oglądanie filmów, dyskutowanie o nich – z reguły bywa wzbogacana o mniej oficjalne obowiązki: odkrywanie wspólnoty gustów i smaków – także kulinarnych, ale i rozmowy na tak zwane "życiowe tematy".
Machulski był w każdej z tych dziedzin dżentelmenem w starym stylu. Dowcip, delikatna ironia – tak, ale przy tym żadnego grubiaństwa, wódczanego bełkotu czy brudu za paznokciami.
Kontakt nam się nie urwał. Dzwoniliśmy do siebie, byłem ciekawy jego roli w filmie
"Ostatnia akcja", z której był bardzo zadowolony. Zupełnie niedawno zaprosił mnie do warszawskiej siedziby szkoły aktorskiej, którą prowadził z żoną,
Haliną Machulską. To było, niestety, nasze ostatnie spotkanie. I ostatni wywiad.
ŁM
***
MACHUL TO JEST MACHUL
Rozmawiamy w siedzibie szkoły aktorskiej, którą prowadzi Pan wspólnie z żoną, Haliną. Praca pedagogiczna zawsze była dla Pana bardzo ważna. Nasi wychowankowie są dzisiaj zupełnie inni niż w momencie, kiedy się poznaliśmy. Na pewno nie wszyscy będą aktorami, ale być może odnajdą w sobie wrażliwość, która pozwoli im stać się ciekawymi, otwartymi i tolerancyjnymi ludźmi.
Ale przecież macie Państwo na swoim koncie także wiele niezwykłych aktorskich odkryć. Kiedy prowadziliśmy z żoną ognisko przy Teatrze Ochota, pierwsze zawodowe kroki stawiali u nas m.in.
Katarzyna Figura,
Piotr Adamczyk,
Agnieszka Dygant czy
Edyta Jungowska, z kolei przygotowując do startu studentów w łódzkiej Filmówce, w której pracuję nieprzerwanie od 35 lat, opiekowałem się takimi późniejszymi sławami jak
Wojciech Malajkat,
Artur Barciś czy
Czarek Pazura. W naszej nowej szkole swoją przygodę z aktorstwem zaczynało z kolei już zupełnie nowe pokolenie, choćby
Kasia Cichopek czy
Bartek Obuchowicz. Jestem z nich wszystkich bardzo dumny.
Jacy są dzisiejsi młodzi kandydaci na aktorów? Wspaniali: zadają coraz inteligentniejsze pytania, bywają odważni i bezkompromisowi. Odbierają szybkie impulsy, reagują natychmiast – jakby uczestniczyli w komputerowej grze, tymczasem my uczymy ich raczej spokoju i refleksji. Nieustanny kontakt z młodzieżą nie pozwala mi się zestarzeć. Ani fizycznie, ani mentalnie. Młodzi na to nie pozwalają. Wzajemnie siebie mobilizujemy.
I wspólnie się bawicie. Krążą legendy o tym, że w trakcie tak zwanych "fuksówek" często jako ostatni schodzi Pan z parkietu. Machul to jest Machul! (śmiech) Tak było zawsze. Ktoś już śpi, ktoś inny się zatacza, a ja jeszcze mogę i chcę sobie potańczyć. No to tańczę.
Obok pracy aktorskiej, pedagogicznej i reżyserskiej od lat publikuje Pan wspomnieniowe książki, pisze scenariusze. Nie potrafiłbym bez tego żyć. Dzienniki prowadzę od ponad pięćdziesięciu lat, natomiast książki pozwalają mi się przenieść w zupełnie inny, wewnętrzny świat. Skupić się na sprawach uniwersalnych, uciec od codzienności.
Czytałem Pana scenariusz filmowy odważnie podejmujący temat adopcji dzieci przez małżeństwo homoseksualne. Napisałem ten tekst już kilka lat temu. Wtedy podobno było za wcześnie. Niedawno usłyszałem, że jest za późno, że dzisiaj taka tematyka nikogo nie zainteresuje. A mnie się wydaje, że całkiem spora przecież grupa obywateli naszego kraju ma prawo myśleć alternatywnie i dokonywać prywatnych wyborów, które nie muszą być wcale akceptowane przez większość. Mniejszość jest w końcu częścią większości. Chciałbym, żeby mogła funkcjonować na tych samych prawach.
Myśli Pan o gejach? O wszystkich, którzy nie pozwalają się "uśrednić", ujednolicić i mają odwagę żyć w zgodzie z sobą. Nawet jeżeli ich zgoda spotyka się z niezgodą niektórych grup społecznych. Gorąco im kibicuję.
Gdzie jest Pana prawdziwe miejsce: w Łodzi czy jednak w Warszawie? Aktor jest ciągle w podróży. Musi zmieniać adresy, teatry, mieszkania – także dlatego żeby się nie rozleniwić, nie osiąść na laurach. Dlatego po skończeniu szkoły aktorskiej nie chciałem wiązać się z żadnym miejscem na dłużej. Poznawałem nowe teatry, nieznane miasta – występowałem w Olsztynie, Opolu i w Lublinie. Dzisiaj na stałe mieszkam w Warszawie, ale Łódź ciągle uwielbiam. Fascynuje mnie szybki rozwój tego miasta, które z coraz większym sukcesem dba o swój wizerunek. Być może za kilka lat Łódź stanie się prężnym europejskim centrum kultury, mocno temu przedsięwzięciu kibicuję, ale nawet i bez tych pięknych, dalekosiężnych planów zawsze czuję się w Łodzi znakomicie. W tym dziwnym, brzydkim i pięknym jednocześnie mieście, przypominającym swoją industrialną scenerią angielski Manchester, mam swoje ukochane miejsca i zaułki, wielu sprawdzonych przyjaciół. Nawet osiemdziesiąte urodziny, które wypadły w lipcu, świętowałem w Łodzi, nie w Warszawie.
Piękny jubileusz. Ale kiedy patrzę teraz na Pana, to po prostu w to nie wierzę. Osiemdziesiąt lat? Wykluczone. To jest tylko data w dowodzie osobistym. Tyle razy powtarzałem w wywiadach, że mam 53 lata plus VAT, że w końcu sam w to uwierzyłem. W "Królu Learze" Szekspira błazen mówi do króla: "Nie wolno ci się zestarzeć, dopóki nie zmądrzejesz". A zatem staram się, jak tylko potrafię, nigdy nie poczuć się zbyt mądrym.
Mówiliśmy o Warszawie i Łodzi, ale zawsze chętnie wraca Pan także do Paryża. Paryż poznałem jako młodzieniec. W 1962 roku otrzymałem stypendium na wyjazd do stolicy Francji. Wtedy było to niewyobrażalne szczęście. Niemal nikomu nie udawało się przecież wyjechać z Polski, a ja przez dwa miesiące zachłystywałem się nowym, wspaniałym światem, który wcześniej znałem tylko z przemycanych tu i ówdzie powieści. Prawie w ogóle nie spałem. Całymi nocami spacerowałem po mieście, za dnia zwiedzałem zabytki albo opisywałem swoje wrażenia, wieczorami chodziłem do teatru. Ta pierwsza wizyta "pod dachami Paryża" na zawsze pozostanie dla mnie najpiękniejszą przygodą mojej młodości. Nie do zapomnienia. Dlatego co jakiś czas czuję wewnętrzny przymus, żeby znowu tam pojechać i odnaleźć w dzisiejszym Paryżu swoją młodość.
Jan Machulski, czyli chłopiec, który na początku lat 60. odwiedzał Paryż, był uważany za jednego z największych amantów polskiego kina. Dżentelmeni o tych sprawach nie rozmawiają (śmiech). A całkiem serio – wszystko było ważne i miłe. Przecież nie będą pana teraz okłamywał, że zupełnie nie zależało mi na popularności. Cieszyłem się, że jestem rozpoznawalny. Dostawałem od dziewczyn mnóstwo miłosnych listów, a kiedy grałem w teatrze w Lublinie, prześliczne maturzystki opowiadały mi, że w wieczór poprzedzający egzamin dojrzałości specjalnie przyszły do teatru, żeby – patrząc na mnie – zakląć dobry los. Wierzyły, że przyniosę im szczęście. To był dobry czas.
Do dzisiaj krążą legendy o życiu towarzyskim i uczuciowym aktorskiej i literackiej bohemy tych lat. Bywało wesoło. Nikt specjalnie nie gonił za forsą, bo i tak jej nie było. Nie było także reklam i seriali, a – co za tym idzie – mieliśmy o wiele więcej wolnego czasu. Wykorzystywaliśmy go na zabawę, ale także na pobudzoną intelektualną dyskusję. Po każdym przedstawieniu wędrowaliśmy od kawiarni do kawiarni; dzisiaj wszyscy jak najszybciej biegną do domu, albo na plan filmowy.
W tym czasie przyszedł na świat Pana syn, Juliusz Machulski. Julek to nasza największa duma. W zasadzie od początku było wiadomo, że będzie kimś niezwykłym. Kiedy miał dwanaście lat, zakomunikował nam, że zostanie reżyserem filmowym. Założył wtedy z kolegami klub filmowy, w którym przyznawał prywatne Oscary, a ponieważ od dziecka świetnie znał angielski, z bezczelnością, na którą stać tylko młokosa, wysłał list do
Paula Newmana i
Lee Marvina z pytaniem, czy zgodzą się zostać honorowymi członkami jego klubu. I niech pan sobie wyobrazi, że oboje, wówczas przecież u szczytu popularności, odpisali mu: Yes, sure. Do dzisiaj, w Studiu Filmowym "Zebra", które prowadzi Julek, na honorowym miejscu wiszą zdjęcia
Newmana i
Marvina z ich odręcznymi dedykacjami.
W filmie syna zagrał Pana także rolę, która przeszła do historii polskiego kina. Kwinto z "Vabanku" będzie miał zawsze niepodrabialny wdzięk Jana Machulskiego. Być może aktorstwo w ogóle polega na czekaniu. Na propozycje, reżysera i role, które nie zostaną zapomniane. Tyle lat minęło od premiery
"Vabanku", a ludzie ciągle mnie o ten film pytają. W trakcie spotkań autorskich publiczność chce poznać szczegóły pracy na planie, z kolei na Dworcu Centralnym w Warszawie pijaczkowie wołają do mnie: "Kwinto, daj na piwo". Obydwie sytuacje są dla mnie równie radosne – potwierdzają, że ta rola ciągle żyje. I tylko czasami trochę żałuję, że nie miałem podobnych propozycji więcej. Może jeszcze
"Sublokator" Janusza Majewskiego, może
"Ostatni dzień lata" Tadzia Konwickiego.
W filmie Konwickiego zagrał Pan swoją pierwszą ważną rolę filmową. I od razu mieliśmy Grand Prix na festiwalu w Wenecji. A przecież ten film powstał w zasadzie bez pieniędzy, z czystej miłości do kina.
Konwicki nie był reżyserem, tylko pisarzem, my także stawialiśmy w zawodzie pierwsze kroki. Pamiętam, że po kupieniu taśmy we czwórkę pojechaliśmy do znajomych nad morze – kręcić film. To był eksces nie do pomyślenia w tamtych czasach.
W uniesieniu o "Ostatnim dniu lata" pisała na przykład Maria Dąbrowska. Film został znakomicie przyjęty we Francji. Ukazały się wtedy recenzje, w których pisano, że pisarz z Polski i wyjątkowo uzdolniony operator pojechali nad morze i za pomocą ukrytej kamery podglądali plażowiczów, fabularyzując ich autentyczne rozmowy. Dla nas, którzy zagraliśmy w tym filmie za darmo, zupełnie nie spodziewając się, że cokolwiek z tego wyniknie, nie mogło być większego komplementu.
Jak Pan myśli, co – po latach – zostało w Panu z tego romantycznego, pięknego chłopca, którego grał Pan w "Ostatnim dniu lata"? Prawie wszystko zostało. Ciągle jest we mnie ta sama nostalgia, tęsknota i nadzieja, że "ostatni dzień lata" okaże się pierwszym dniem szczęścia.