Artykuł

Przezroczystość i gwizdek

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Przezroczysto%C5%9B%C4%87+i+gwizdek-100284
Witamy was w nowym dziale publicystyki Filmwebu. Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci, i ten HOTSPOT nie będzie szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.

Na kinowym ekranie Julian Assange jest zarówno maniakiem, jak i ideowcem; człowiekiem oddanym misji zmienienia świata, który nie potrafi żyć wśród ludzi. Dążącym do pełnej przezroczystości w życiu publicznym gwiazdorem popkultury, który ma całkiem sporo tajemnic i potrafi nieźle kłamać.


"Piąta władza"
"Celem jest przejrzystość", mówił w jednym ze swoich wystąpień Edward Snowden, były pracownik amerykańskich służb wywiadowczych, który kilka miesięcy temu upublicznił setki tajnych rządowych dokumentów, w tym te o programie PRISM, dzięki któremu NSA śledzi ludzi poruszających się po Internecie. Wybuchła lekka panika, choć przecież Snowden pokazał jedynie, że podzielane przez wielu podejrzenia są w dużej mierze prawdziwe. Ciekawe jest jednak to marzenie o przejrzystości – kategorii, którą można znaleźć i w "Dialogach" Platona, i pismach Arystotelesa. To do niej odwoływali się twórcy Kryształowego Pałacu, wniesionego w londyńskim Hyde Parku na Wielką Wystawę w 1851 roku oraz Stefan Żeromski, marzący o szklanych domach. To o niej myślał Jan Jakub Rousseau, autor fantazmatów o naturze człowieka, którego serce jest czyste, a dusza – przezroczysta.

Romantyzm, a potem psychoanaliza zgniotły marzenie Francuza. "Nieprzejrzystość egzystencji – pisze Marek Bieńczyk w swojej świetnej książce, zatytułowanej, a jakże, "Przezroczystość"– jest dzisiaj dogmatem filozofii i psychologii. Im bardziej ktoś mu się opiera, tym bardziej konwencjonalny, mieszczański, konserwatywny (a nawet prawicowy), naiwny, zaślepiony, pełen hipokryzji wydaje się jego sposób myślenia i życia. Ale przezroczystość nigdy nie została całkowicie stłumiona, odsunięta od swego jasnego nieba, idealnego lazuru".

Pojawia się ona dziś prawie zawsze w dyskusjach społecznych, najczęściej pod hasłem: "transparentności". Wszyscy o niej pieją: politycy, rzecznicy prasowi, specjaliści od marketingu, prezesi wielkich korporacji i urzędnicy unijni. Przezroczyste mają być zasady przyznawania koncesji, przydzielania dotacji, rozstrzygania konkursów na stanowisko. To ona stoi za kampanią medialną McDonalda, w której koncern chwali się sterylnymi i funkcjonalnymi fabrykami, gdzie robione są kotlety. To ona zmusza inne firmy, by na etykietach ich produktów były skrupulatnie wyliczone składniki, z których one powstały. To ona wreszcie była tą ideą, która w 2006 roku popchnęła Juliana Assange'a, australijskiego programistę i hakera, do założenia strony WikiLeaks.


"Piąta władza"
Strona miała być platformą dla whistleblowerów, ludzi, którzy decydują się upublicznić niewygodne informacje, bijących na alarm, że gdzieś – w jakiejś firmie, wojsku, rządzie czy administracji – łamane są prawa, zagrożona jest wolność. Jednym z najsłynniejszych amerykańskich whistleblowerów jest Daniel Ellsberg, bohater dokumentu "The Most Dangerous Man in America", były analityk wojskowy, pracownik RAD Corporation, think-tanku sformułowanego dla potrzeb wojska, który w 1971 roku ujawnił raport o wojnie w Wietnamie, niekorzystny dla ówczesnych polityków. W filmie Judith Ehrlich i Ricka Goldsmitha Ellsberg opowiada o tym, jak z klasycznego republikańskiego jastrzębia zmienił się w przeciwnika wojny oraz o desperacji, wynikającej z tego, że nikt z rządzących nie chciał go słuchać. To właśnie ona skłoniła analityka, by oddać niewygodny raport w ręce dziennikarzy z New York Timesa.

Kino lubi takich bohaterów, niezłomnych i zdeterminowanych, którzy samodzielnie wypowiadają nieposłuszeństwo prawom rządzącym światem. Jednym z pierwszych, pewnie też jednym z najsłynniejszych, kinowych whistleblowerów jest Terry Malloy, główny bohater "Na nabrzeżach", doker, buntujący się przeciwko szefom swojego związku, którzy mają krew na rękach. "Conscience. That stuff can drive you nuts" – pod tym słynnym zdaniem, które wypowiada w filmie Malloy, mógłby się podpisać spokojnie chociażby Jack Godell, jeden z bohaterów "Chińskiego syndromu" Jamesa Bridgesa. To właśnie sumienie nie pozwala mu milczeć o możliwej katastrofie, do której może dojść w elektrowni atomowej, gdzie Godell jest jednym z głównych inżynierów. W filmie Bridgesa pojawia się jednak też para szlachetnych i nieustępliwych dziennikarzy, którzy namawiają whistleblowera do ujawnienia skandalu, to dzięki nim jego informacje zostają upublicznione. Po drugiej stronie barykady jest oczywiście obracająca wielką gotówką korporacja, zdecydowana posunąć się do wszystkiego, byle tylko nie ucierpiały jej interesy. Ten schemat będzie się powtarzał w kolejnych filmach.


"Chiński syndrom"
Jednym z najciekawszych opowieści o więzi, która rodzi się między whistleblowerem a dziennikarzem, jest "Informator" Michaela Manna. Lowell Bergman, kiedyś ostry dziennikarz, pracujący dla małych, niezależnych gazet, dzisiaj wydawca programu w krajowej telewizji, trafia na Jeffrey Wiganda, byłego pracownika jednego z największych koncernów tytoniowych, przypadkiem. Chce go wynająć jako konsultanta naukowego, szybko jednak spostrzega, że Wigand sam ma do opowiedzenia coś ciekawego. Ten niepozorny naukowiec nie jest jednak typem bohatera, poza tym podpisał ze swoją byłą firmą klauzulę poufności, która zabrania mu wyjawiania jakichkolwiek informacji o niej. Decyduje się jednak w końcu na nagranie, bo traci cierpliwość, nie może znieść zastraszania – głuchych telefonów w środku nocy, nabojów pozostawionych w skrzynce na listy – do których uciekają się jego szefowi, by zamknąć mu usta. Mann pokazuje ogromną cenę, którą Wigand musi zapłacić za swoją decyzję, oraz presję, jakiej zostają poddani jego bliscy. Film jest także oskarżeniem współczesnych mediów. Lowell Bergman przeżywa szok i upokorzenie, gdy okazuje się, że jego stacja pod wpływem nacisków koncernu decyduje się ocenzurować materiał z Wigandem. Dziennikarz jest przekonany o swojej porażce, bo wie, że nie udało się ani zrobić materiału, ani ochronić swojego informatora przed życiową katastrofą, z której nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek się podniesie.

Ochrona whistleblowerów przed przykrymi konsekwencjami swoich działań była jednym z najważniejszych powodów, dla którego Assange postanowił założyć WikiLeaks. Pomysł był prosty – stworzyć miejsce, gdzie ludzie będą mogli anonimowo i bezpiecznie udostępniać informacje o różnych rodzajach bezprawia. W jednej ze scen "Piątej władzy" Billa Condona, filmu, który opowiada o Julianie Assange’u i Danielu Domscheit-Bergu, jego najbliższym współpracowniku, dziennikarz Guardiana porównuje ich do Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, słynnych dziennikarzy "The Washington Post", którzy opisali aferę Watergate. Nie jest to specjalnie trafne porównanie; żeby się o tym przekonać, wystarczy wrócić do "Wszystkich ludzi prezydenta". Film Alana Pakuli jest opowieścią o świecie, którego już nie ma. Woodward i Bernstein nie mają komórek ani komputerów, mają za to mnóstwo czasu. Nie muszą pisać dziesięciu artykułów na dzień, mogą spokojnie pracować nad swoim materiałem, chodzić po ludziach, powoli ich urabiać, przekonywać do współpracy i rozmowy. Szefowie stoją za nimi murem i nie poddają się naciskom; jeszcze nawet im się nie śni, że prasa papierowa zacznie za chwilę umierać.


"Wszyscy ludzie prezydenta"
Dwóch dziennikarzy z "The Washington Post" pracowało wśród ludzi, Assange i Domscheit-Berg pracują już tylko przed komputerami, nawet między sobą niespecjalnie rozmawiają, jeśli już, to poprzez chat. Mimo tego że nie stoją za nimi wielkie pieniądze, mimo tego że nie dysponują armią ludzi, są skuteczni, to do nich zgłaszają się dziennikarze z tradycyjnych mediów, by udostępnili im otrzymane przez siebie materiały. Internet wygrywa ze światem tradycyjnym, najważniejsze jednak w filmie jest negocjowanie tego, co powinno być ujawnione, a co – zakryte.

Condon patrzy na Assange'a oczami Domscheit-Berga, "Piąta władza" została w większości oparta na jego książce "WikiLeaks od środka. Trzy lata na najniebezpieczniejszej stronie internetowej świata". Assange jest w filmie zarówno maniakiem, jak i ideowcem; człowiekiem oddanym misji zmienienia świata, który nie potrafi żyć wśród ludzi. Dążącym do pełnej przezroczystości w życiu publicznym gwiazdorem popkultury, który ma całkiem sporo tajemnic i potrafi nieźle kłamać.
 
Główną osią sporu między bohaterami "Piątej władzy" jest strategia udostępniania materiałów. Assange jest zwolennikiem, by nie cenzurować niczego i puszczać dokumenty bez żadnej ingerencji; Domscheit-Berg uważa, że trzeba zamazywać w dokumentach niektóre nazwiska i nie pozwolić, by ktoś ucierpiał poprzez ich udostępnienie. Wspaniały projekt kończy się, jakby to była zabawa w piaskownicy. Panowie, zamiast negocjować, najpierw biorą się za czupryny, a potem zabierają zabawki i każdy idzie w swoją stronę. Wszystko odbywa się w jakiejś dziwnej nieważkości, jesteśmy w tym samym, trochę zdziecinniałym, a trochę śmiesznym świecie, w którym Bradley Manning, amerykański żołnierz, poprzednik Snowdena, kopiuje bez większego trudu tajne materiały armii na płyty, które udają albumy Lady Gagi. W świecie jednak jak najbardziej realnym, o którego realności przypominają właśnie te wszystkie dokumenty ujawnione przez WikiLeaks i kara dożywocia, na którą prawdopodobne zostanie skazany Manning.


"Piąta władza"
Oglądając "Piątą władzę", ma się poczucie, że Condonowi nie udało się znaleźć drogi do Assange'a. I choć jego postać – tego proroka transparentności – wydaje się przezroczysta, to przez to, że patrzymy na niego oczami Domscheit-Berga, jest ona aż nadto płaska i uproszczona, niekompletna, pozbawiona głębszych warstw.
 
*
Smutną kodą dla historii o whistleblowerach jest pokazywany na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym dokument Dana Kraussa "The Kill Team", opowiadający o Adamie Winfieldzie, amerykańskim żołnierzu, który służył w Afganistanie i był świadkiem zabójstw dokonywanych na bezbronnych cywilach przez amerykańskich Marines.

Film zaczyna się na kilka dni przed procesem sądowym w USA. Winfield oskarżony jest o zabójstwo z premedytacją. Okazuje się, że chłopak nie wytrzymał presji: pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia, nie mogąc znaleźć nikogo, kto chciałby wysłuchać jego opowieści, bojąc się o własne życie, przyłączył się w końcu do kolegów. Mógł być bohaterem, a jest – prawdopodobnie – mordercą. Krauss pokazuje w "The Kill Team" wojsko jako strukturę bezduszną i ściśle hierarchiczną, środowisko, gdzie tworzą się patologie, przyciągające wręcz zwichrowane jednostki. To produkt kultury, w której wprawdzie whistleblowerów jest coraz więcej, ale też słynne kozackie hasło: "snitches get stitches!" stało się pierwszym przykazaniem.