W tym roku w Gdyni królowało kino grozy. Marcin Wrona nakręcił horror o dybuku prześladującym weselników, Agnieszka Smoczyńska – o wyposzczonych seksualnie syrenach z wielkimi zębami, a Dariusz Gajewski – o Szwedach odbierających dziecko Polakom na dorobku.
Jest w
"Demonie" Wrony scena zwiastująca przyszłość – niestety taką, która nigdy nie nadejdzie. Oto opętany przez dybuka pan młody siedzi skrępowany w piwnicy i bełkocze w jidysz. Obok stary Żyd dokonuje egzorcyzmów, ale na świecką modłę; stara się najzwyczajniej w świecie przemówić złemu duchowi do rozsądku. Jest też zapłakana panna młoda oraz jej ojciec, który wypluwa z siebie kaskady bluzgów i roztacza ponurą wizję życia za kratami. Groza, absurd i czarny humor zbite w jednolitą masę.
Niestety, śmierć reżysera sprawiła, że to, co mogło stać się wizytówką autorskiego stylu, pozostanie wyłącznie jego intrygującym zwiastunem. Miałem do poprzednich filmów
Wrony mnóstwo zarzutów – od ich mizoginistycznego tonu, po ciężkie pióro
Grażyny Treli. A jednak
"Demon" okazał się kinem konsekwentnym formalnie i intelektualnie spełnionym; kinem reinterpretującym nasze romantyczne mity, zanurzonym w ikonografii opowieści grozy, inspirowanym klasyką rodzimej literatury. Mówiącym trochę o tym, że
Wrona w gruncie rzeczy wstydził się gatunku, że zawsze chciał uczynić z niego fundament czegoś większego, nawet kosztem dobrego samopoczucia widzów. Całkowite pominięcie
"Demona" w werdykcie to w moim przekonaniu najpoważniejsza pomyłka jurorskiego składu.
Dybuk nie był jedynym upiorem, z którym zmagali się bohaterowie polskiego kina. U
Dariusza Gajewskiego w
"Obcym niebie" straszy szwedzkie państwo opiekuńcze i urzędniczka o twarzy
Ewy Froling (pamiętna Emilia z
"Fanny i Aleksandra" Bergmana powraca w roli najczarniejszego charakteru polskiego kina od czasu Teresy Lipowskiej z
"Taty" Macieja Ślesickiego). Wystarczy jeden telefon, jedno niewielkie kłamstwo, a szwedzki "socjal" rusza z odsieczą dziecku polskich imigrantów: urzędnicy zabierają dziewczynkę i umieszczają ją w tymczasowej rodzinie zastępczej. Kamera też rusza i uwiesza się na plecach bohaterów, rozdartych pomiędzy desperacją, paraliżującą niemocą a spontanicznymi aktami poświęcenia.
Gajewski świetnie prowadzi aktorów (nagroda dla
Agnieszki Grochowskiej zasłużona mimo sporej konkurencji w postaci
Mai Ostaszewskiej z
"Body/Ciało" oraz
Małgorzaty Zajączkowskiej z
"Nocy Walpurgi"), ma również oparcie w mocnym literacko scenariuszu – to jeden z niewielu polskich filmów, w których bohaterowie rozmawiają jak prawdziwi ludzie, a nie koryfeusze antycznego teatru. Wątpliwości budzi natomiast plakatowość postaw oraz jednowymiarowość szwedzkich "oprawców" – w filmie brakuje tylko sceny mordu przy użyciu regału z IKEI. O wiele lepiej w tym względzie wypada nagrodzony za scenariusz i reżyserię
"Intruz" Magnusa von Horna – opowieść o chłopaku, który wychodzi z poprawczaka i zostaje napiętnowany przez lokalną społeczność.
Von Horn, używając podobnej formuły wychłodzonego thrillera, skuteczniej cieniuje postawy i stanowiska.
O wiele ciekawiej wypadło starcie pokoleniowe – być może dlatego, że obydwie strony wytoczyły najcięższe działa. Z jednej strony
Filip Bajon, który, wyraźnie zniesmaczony
"Idami" i innymi
"Nieulotnymi", uderzył pięścią w stół i nakręcił
"Panie Dulskie" – ekstrawagancką czy nie, ale jednak adaptację szkolnej lektury. Z drugiej –
Kuba Czekaj, najjaśniejsza polska gwiazda krótkich metraży, który w
"Baby Bump" włączył szósty bieg i zamienił dojrzewanie bohatera w dziką, rozegraną na styku różnych konwencji jazdę bez trzymanki. Z jednej strony –
Janusz Majewski oraz jego grzeczni, nostalgiczni
"Ekscentrycy". Z drugiej –
Agnieszka Smoczyńska i syreny z horrorowo-komediowego musicalu
"Córki dancingu".
Ten ostatni film pełen jest doskonałych pomysłów, z których średnio co trzeci doczekuje się rozwinięcia. Mamy w nim sceny i z
Lyncha, i z
"Bulionerów"; jest
Katarzyna Herman w pysznym, erotyczno-wampirycznym epizodzie oraz numer taneczny w peweksie, w którym brakuje tylko
Eweliny Lisowskiej; gorączka myśli oraz formalna niefrasobliwość. Ikonografia poszczególnych gatunków nie klei się z peerelowską scenografią, kawałki Ballad i Romansów nie pasują do przyjętej konwencji, a nici, którymi uszyto scenariusz, nadają się do cumowania statków. Ostatecznie,
Smoczyńskiej przypadła nagroda za debiut i trudno z tym werdyktem polemizować – zwłaszcza że lepiej oceniane
"Baby Bump" w ogóle nie trafiło do konkursu. Zdaję sobie sprawę, że zabrzmi to protekcjonalnie, więc zapewniam o szczerości swoich intencji: mimo swoich wad
"Córki dancingu" są filmem potrzebnym, emblematycznym dla zapowiadanej od jakiegoś czasu zmiany warty w polskim kinie.
Szkoda, że syrenie śpiewy i blask cekinów przesłoniły wtorkowego wieczoru jedną z najsubtelniejszych pozycji w konkursie, czyli
"Letnie przesilenie" Michała Rogalskiego. Film o wojnie bez wojny sprawił wyraźny kłopot widzom liczącym na ekranową pornografię przemocy. W kuluarach mówiono, że całość wyszła mdło, bezbarwnie. A jednak to właśnie "styl zerowy" okazał się paradoksalnie największą zaletą filmu
Rogalskiego. Kontrapunktując naftalinowe kino inicjacyjne nagłymi erupcjami okrucieństwa, reżyserowi udało się oddać autentyczną grozę okupacji.
Wreszcie – najgłośniejsza z wojen światów, czyli zwycięskie
"Body/Ciało" Małgorzaty Szumowskiej kontra rozczarowujące
"11 minut" Jerzego Skolimowskiego. Dziełem
Szumowskiej możemy się chwalić na całym świecie, bo to nie tylko rozliczenie z tradycją kina moralnego niepokoju, ale też popis w łączeniu różnych tonacji – film jednocześnie ascetyczny formalnie i intelektualnie rozbuchany, rozegrany na granicy traktatu antropologicznego i tragifarsy, nakręcony przez autorkę stąpającą po ziemi, a jednocześnie otwartą na metafizykę.
"11 minut" z kolei potwierdza, że zainteresowanie technicznymi nowinkami to dla polskiej krytyki filmowej definicja młodego ducha.
Skolimowski nakręcił część zdjęć komórką, podejrzał świat z perspektywy psa, coś tam nawet wysadził w powietrze. A jednak o tym, że motyl trzepoczący skrzydłami w Pekinie może wprawić w ruch machinę śmierci w Jaworznie-Szczakowej, wiemy i bez jego anachronicznego filmu; thrillera, w którym rozczarowujący finał nie jest świadectwem żadnej przekory, żadnym prztyczkiem w nos, ale po prostu dramaturgicznym felerem.
"11 minut", jeśli tylko poskrobać patynkę kina artystycznego, okazuje się w gruncie rzeczy mniej rozrywkową wersją paru B-klasowych arcydzieł, z
"Oszukać przeznaczenie" na czele.
Śmierć
Marcina Wrony zamieniła finałową galę w requiem. Wyłączono reflektor skierowany na filmy i twórców. Nie można było inaczej, ale żal pozostał – w końcu do mało której edycji w ostatnich latach pasowała wyświechtana formułka o festiwalu jako barometrze nastrojów i trendów. Dotąd nie byłem psem gończym, nie tropiłem środowiskowych układów, nie roztrząsałem, czyje interesy krzyżują się przy selekcji filmów, interesowało mnie tylko, czy wymagamy od polskiego kina odpowiednio dużo – zarówno pod względem technicznym i organizacyjnym, jak i formalnym, myślowym, artystycznym. I chociaż świętowanie – dla naszego własnego dobra – przełożyłbym na wieczność, to nie przeczę: podczas tegorocznego festiwalu część z tych wymagań została spełniona.