Czy można lubić dobre filmy ze złych powodów - pod wpływem mody, snobizmu i błędnej interpretacji? Niech rzuci kamieniem ten, komu nigdy nie wydała się podejrzana zbyt duża popularność artysty, którego sam szczerze ceni, kocha i szanuje. Spotykasz kogoś, kogo naprawdę szczerze nie znosisz i jesteście zmuszeni z jakichś powodów przebywać chwilę w swoim towarzystwie, może nawet prowadzić rozmowę. I oto ta osoba, którą uważasz za swoje przeciwieństwo, swoją nemesis i rzucony ci w twarz ponury żart kosmosu, zaczyna wycierać sobie usta tytułem twojego ukochanego filmu. Pół biedy, gdyby kręciła nosem, narzekała i plotła jakieś bzdury, najgorsze, że się "twoim" filmem bezwstydnie zachwyca. Każda kolejna pochwała z jej strony jest jak śmiertelna zniewaga, jak cierń wbijany w twoje odsłonięte serce. Nie chcesz przecież, by cokolwiek was ze sobą łączyło, zwłaszcza rzecz dla ciebie ważna i intymna. Pozostaje ci nadzieja, krucha i wątła jak spokój w filmach
Quentina Tarantino, ale chwytasz się jej w desperacji – być może człowiek, który właśnie koncertowo rujnuje ci dzień, burząc wiarę w sens sztuki i celowość istnienia, lubi twój ukochany film przez pomyłkę. Lubi dobry film z jakichś złych, niewłaściwych powodów. Głębokie są przecież przepaście międzyludzkich paranoi.
PRZEMOC ŁAGODZI OBYCZAJE O lubieniu właściwych rzeczy z niewłaściwych powodów myślałem sobie na najnowszym filmie
Quentina Tarantino i niech rzuci kamieniem, komu niezwykła popularność tego reżysera nigdy nie wydała się podejrzana. Na pierwszym roku filmoznawczych studiów, gdy kompulsywnie przerzucaliśmy się w grupie swoimi fascynacjami, próbując pewnie zaimponować sobie egzotycznymi gustami i znaleźć jakieś wspólne przestrzenie,
Tarantino był niezastąpiony. Każdy hołubił go pewnie ze swoich powodów, no ale przecież nie szkodzi. Nie musimy wiedzieć, dlaczego podoba się nam film, który ścina z nóg jak piłka uderzająca z prędkością światła w tył głowy, byśmy mieli z seansu duchowe i intelektualne pożytki. Pamiętam też moment, który wydał mi się mistycznym niemal tryumfem sztuki nad rzeczywistością ulicy, gdy na poznańskim Placu
Wolności, będącym wtedy ponurym miejscem, w którym wolno było oberwać po twarzy i wysłuchać czyjejś historii życia, do naszej licytującej się na tytuły grupki zbliżyło się dwóch łysawych gości i zamiast wdrożyć jakąś adekwatną do sytuacji dresiarską procedurę, po prostu dołączyli się do dyskusji.
Tarantino - kozak, "Pulp Fiction" – wiadomo - powiedział jeden z nich i jakiekolwiek nie były wtedy moje pretensjonalne powody, by lubić
Tarantino, do dziś podpisuję się pod tą trafiającą w samo sedno opinią.
Pewnie długo unosiłbym się jeszcze na haju idei, że prawdziwa sztuka łamie kulturowe granice, docierając do ludzi różnych poglądów i zainteresowań, gdybym krótko potem nie spotkał w pociągu dawnego znajomego, który zechciał podzielić się ze mną refleksjami z obejrzanego właśnie
"Pianisty".
Polański, podobnie jak
Tarantino, jest filmowcem potrafiącym godzić często ludzi o skrajnie różnych upodobaniach, więc niedziwne, że film zrobił na nim duże wrażenie.
Gdybym po wyjściu z kina spotkał jakiegoś Niemca, to chyba bym mu zajebał - zwierzył mi się ten uprawiający muzykę klasyczną inteligentny człowiek, wyczerpując tym samym temat sztuki, która sama broni się przed błędną interpretacją. Widać można lubić właściwy film z niewłaściwego powodu. Bywa przecież, że naiwnie zaimponuje nam główny bohater, albo niezależnie od jakości filmu po prostu zgadzamy się z jego "przekazem" i chcemy to zamanifestować. Jeszcze łatwiej jest w drugą stronę, kiedy wymyślamy sobie dobre powody do lubienia kiepskich filmów, np. znajdując dorośle brzmiące preteksty dla swoich dziecięcych fascynacji.
WYWAR Z TARANTINO W przypadku nowego
Tarantino zachwyty nie są już tak jednogłośne, niektórzy narzekają, że film jest przegadany i że ogólnie jakoś mało
Tarantina w
Tarantinie. Jest chyba akurat zupełnie odwrotnie. Spełnieni artyści, którzy nachapali się sukcesów i popularności, mają skłonność do odrzucania tego, co im popularność przyniosło, zrzucania utożsamianych z nimi kostiumów, dążenia do prostych form, poszukiwania tego, co jest w sztuce esencjonalnie "ich". Starzy muzycy przesiadają się na akustyczne instrumenty, gwiazdy rocka szukają inspiracji w folku, filmowcy rezygnują z fabuł i realizmu. W
"Nienawistnej ósemce" nie ma klawych gangsterów, postaci są ewidentnie wycięte z tektury, akcja zamknięta w czterech ścianach i sprowadzona do gadki przerywanej krwawym mordowaniem. Trudno wyciągnąć z filmu jakiś kozacki tekst, czy anegdotę, którą można zaszpanować na imprezie. Zostaje czysta sytuacja dramaturgiczna - nie dające się znieść, nie pozwalające się zignorować i niemożliwe już do podkręcenia napięcie między bohaterami. To jedna z przyczyn sukcesu
Tarantino – jak się napiąć, można mówić o jego filmach długo i uczenie, ale nikt nie wyrazi sprawy lepiej od chłopaka w bejsbolówce, który na seansie siedział przede mną w kinie i wpatrzony w ekran nieustannie pocierał dłonie, jakby właśnie rozpakowywał długo oczekiwany świąteczny prezent.
Tarantino zawiesza widza między oczekiwaniem i spełnieniem, czasem obdarowując go sprzecznymi emocjami, które przychodzą w tym samym momencie.
W
"Nienawistnej ósemce" ludzie lubią się niemal wyłącznie ze złych powodów - jednoczą się tylko wtedy, gdy połączy ich strach, nienawiść i uprzedzenia wobec kogoś innego, a ich przesłanki pozostają dość paskudne nawet wtedy, gdy postanawiają wymierzyć komuś sprawiedliwość. Jakie ma to znaczenie, tak długo jak sprawiedliwość – wymierzana człowiekowi czy filmowi – pozostaje sprawiedliwością? Oswaldo Mobray objaśnia prowadzonej na szubienicę Daisy Domergue swoim przerysowanym angielskim akcentem różnicę pomiędzy sprawiedliwością a zbójeckim samosądem.
Człowiek, który pociągnie za dźwignię łamiącą twój kark, będzie człowiekiem beznamiętnym. I ta beznamiętność jest całą esencją sprawiedliwości. Zawsze istnieje ryzyko, że sprawiedliwość, której nie wymierzył człowiek beznamiętny, nie jest sprawiedliwością. Słowem - różnicą jest osoba kata. Twórcy próbujący podrabiać
Tarantino najczęściej podrabiali kostium - nie szczędzili widzom przerysowanej przemocy, śmiesznych tekstów, odjechanych zwrotów akcji, zmian punktów widzenia i ironicznych mrugnięć okiem. Powstawały z tego czasem niezłe filmy, ale nie oglądaliśmy ich z krawędzi fotela, nie pocieraliśmy nerwowo dłoni, nie pamiętamy już pewnie nazwisk ludzi, którzy je zrobili. Może dlatego, że zrobili je z niewłaściwych powodów.