Dyptyk "Raid" przypomina nam, że kochamy kino akcji za uczciwość, nie za realizacyjny blef. Za powagę i czystość konwencji, a nie asekurancką ironię. Wreszcie – za ciało będące podmiotem sztuki, a nie przedmiotem cyfrowej obróbki. "Widzialność obcowania człowieka z materią" niejedno ma imię. Gdyby
Karol Irzykowski wiedział, jak twórcy indonezyjskiego hitu
"Raid" zrozumieli jego definicję kina, wybiłby pięścią dziurę w grobie. Człowiekiem jest Rama (
Iko Uwais), cierpliwy mąż i niecierpliwy gliniarz. Materią – tłum bezimiennych gangsterów, gardzących bronią palną, za to potrafiących wyrzeźbić maczetą drugą Wenus z Milo. Obcowanie z kolei odbywa się głównie przy użyciu pięści i butów, choć Rama nie pogardzi w zasadzie niczym z szerokiego asortymentu narzędzi remontowo-budowlanych. W trakcie tegorocznego festiwalu Pięć Smaków obejrzycie filmy
Garetha Evansa na wielkim ekranie i cóż – biada temu, kto nie przyjdzie do kina na czczo.
Odpowiedzialny za filmowe szaleństwo Walijczyk ma dziś opinię reżysera, któremu pieniądze nie wypalają dziury w kieszeni. Z wykształcenia scenarzysta, z zawodu nauczyciel, w Indonezji miał kręcić dokument o lokalnych sztukach walki
pencak silat. Fucha szybko zamieniła się w pasję:
Evans zamieszkał w Dżakarcie, wziął ślub i nakręcił nagradzany od SXSW po ActionFest, fabularny debiut
"Merantau". Pierwszą część
"Raid" zrealizował za tłusty milion dolarów, drugą – za czterokrotność tej kwoty. Wpuszczone do kin w ograniczonej dystrybucji tytuły przyniosły ponad 20 milionów dolarów zysku. To niewiele, lecz sukces serii
"Raid" nie jest dziś mierzony w tradycyjnej walucie. Zakochany na zabój w regionalnych odmianach
pencak silat Evans połączył model niezależnej produkcji z ambicjami godnymi mistrzów azjatyckiego kina akcji – od
Johna Woo przez
Kinjiego Fukasaku po
Ringo Lama. I jak na prawdziwego artystę przystało, błyskawicznie znalazł swoją muzę – nieopierzonego aktora i niedoszłego piłkarza,
Iko Uwaisa. Faceta, który potrafiłby ułożyć puzzle z zamkniętymi oczami – lewą stopą, stojąc na rękach.
Uwais pracował w Dżakarcie jako goniec jednej z firm telekomunikacyjnych.
Pencak silat uczył się od dziecka, toteż
Evans szybko zaproponował mu pięcioletni kontrakt. Pozornie,
Uwais nie nadawał się na bohatera kina akcji – skupiony, wyciszony, nie miał ani szalonej ekspresji młodego
Jackiego Chana ani doświadczenia wychowanego pod skrzydłami filmowców i choreografów
Tony'ego Jaa. Walijczyk wiedział jednak, że wszelkie znaki zapytania rozwieje pierwszy kopniak z półobrotu. Aktorska ewolucja
Uwaisa jest dziś na tyle zauważalna, na ile wymaga tego konwencja
"Raid" – filmów charakteryzujących się niemal operowym zadęciem, ale jednocześnie wystrzegających się kampu jako strategii narracyjnej. Zarówno
Evans, jak i
Uwais – karmieni klasyką gatunku już w dzieciństwie – zrozumieli formułę kina kopanego na tyle dobrze, by wiedzieć, że należy podawać je ze śmiertelną powagą. Można to zrobić na zachodnią modłę, z poszarpanym montażem, nagłymi zmianami tempa i miejsca akcji, a można po azjatycku – napuszczając bandę facetów z maczetami na człowieka, który od najmłodszych lat uczył się, jak zadawać ból za pomocą gołych rąk.
"Raid" robi tym większe wrażenie, że jego narracyjnym sednem jest eskalacja: starć jest coraz więcej, są coraz dłuższe, zaś ich choreografia – coraz bardziej skomplikowana. W sequelu balet przemocy osiąga apogeum, zaś finałowy pojedynek, gdyby nie lejąca się obficie krew, łatwo byłoby pomylić z numerem tanecznym. Sukces produkcji bierze się więc w takim samym stopniu z umowności ekranowego świata, w którym nikt nie wyciągnie pistoletu, by po prostu zastrzelić fikającego koziołki bohatera, a każdy napastnik spokojnie czeka na swoją kolej, co z przejrzystości konwencji. Pierwszy film, w którym jednostka antyterrorystów ma odbić wieżowiec z rąk narkotykowego barona, rozpisany jest na matrycy... horroru o zombie. Jest tu zarówno liczniejszy, wypełzający zewsząd wróg, jak i klaustrofobiczna przestrzeń, a także bohaterowie podążający starym, fabularnym szlakiem: pewność siebie – panika – zgon w męczarniach. Dwójka rozszerza tę perspektywę, z kolei
Evans pichci klasyczny gangsterski dramat z iście szekspirowską intrygą pełną zdrad i aktów podwójnej lojalności oraz centralnym wątkiem pokoleniowego starcia pomiędzy starzejącym się mafijnym bossem a jego krewkim synalkiem.
W obydwu filmach twórca szkicuje fabularny kontekst, lecz jego celem jest przede wszystkim uzasadnienie kolejnych scen akcji. W "jedynce"
Evans wywiązuje się w z tego zadania lepiej, lecz to w "dwójce" mamy równolegle montowaną, rewelacyjną sekwencję mafijnej wendetty, cudownie przegięty pościg samochodowy, wreszcie – barokową scenę masakry na więziennym dziedzińcu, pełną wijących się w konwulsjach, uwalanych błotem ciał.
"Raid" przypomina, że kochamy kino akcji za uczciwość, nie za realizacyjny blef. Za powagę i czystość konwencji, a nie asekurancką ironię. Za ciało będące podmiotem sztuki, a nie przedmiotem cyfrowej obróbki. W języku angielskim mamy na to wszystko słowo
visceral, w którym mieści się kilkanaście innych przymiotników – od energetyzującego po trzewnego. Czytaj: pochodzącego z cudzych trzewi, ale miażdżącego nasze. I jeśli widząc głuchoniemą dziewczynę w kusej sukience, która z zakrwawionymi młotkami w dłoniach wysyła na wieczny spoczynek tłum gangsterów, nie rozumiecie tego słowa intuicyjnie, to
"Raid" po prostu nie jest dla Was.