Wywiad

Rozmawiamy z Cezarym Pazurą

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Cezarym+Pazur%C4%85-131568
Rozmawiamy z Cezarym Pazurą
źródło: materialy promocyjne
W młodości pisał wiersze i grał na klarnecie. Dziś najwięcej frajdy sprawia mu granie gangsterów i degeneratów. W rozmowie z Łukaszem Muszyńskim Cezary Pazura opowiada m.in. o roli w filmie "Diablo. Wyścig o wszystko", trudach bycia gwiazdą Internetu i dalekich przelotach w teatrze. Przy okazji zdradza, czy doczekamy się trzeciej części "Psów". 

W ten sposób stał się pan gwiazdą Internetu z ponad pół milionem subskrybentów. W swoich materiałach jest pan trosze gawędziarzem, żartownisiem, ale i nauczycielem. Wydaje mi się, że część młodych widzów zaczęła traktować Wujka Czarka jako autorytet.

Tego Wujka Czarka wymyśliłem dla żartu, żeby podkreślić swój wiek. W uszach dwunasto-, piętnastolatków "Czarek" nie brzmiałby dobrze. To mogłoby ich trochę zrazić. Za to "Wujek Czarek" jest zabawny, a przy tym tworzy dystans. Rzeczywiście coraz częściej czytam w komentarzach, że młodzi internauci widzą we mnie autorytet. To zaczyna mi ciążyć.

Bycie wzorem wiąże się z odpowiedzialnością.

Myślę sobie jednak, że chyba lepiej, aby młodzi mieli taki wzór, a nie inny. Tylko co ja mogę im przekazać, aby ich nie zaprzepaścić? Na pewno to, że jedynie ciężką pracą można do czegoś dojść i nikt ci niczego nie da za darmo. Że trzeba się w życiu odnaleźć, a nie stracić. I że fajnie jest być innym, oryginalnym. A największą oryginalnością w dzisiejszych czasach jest normalność. Pamiętam siebie z młodych lat. Byłem dziwnym dzieckiem, słabym fizycznie. Naparzanie się nie było moją najmocniejszą stroną. Jak mnie któryś z chłopaków uderzył w nos, to mi potem krew przez dwa dni leciała. Grałem na klarnecie, czytałem książki i sztuki teatralne, pisałem wiersze.

Dzisiaj nie mógłby się pan pewnie opędzić od dziewczyn.  

Wtedy tak nie było. Jak nie miałeś kluczyków od BMW i kasy na coca-colę, to byłeś frajerem. Dopiero jak trafiłem do szkoły teatralnej, zobaczyłem, że takich wariatów jak ja jest więcej. Poczułem ulgę. Zrozumiałem, że nie jestem sam. Wydaje mi się, iż ci, którzy oglądają mnie na kanale i zgadzają się z moim punktem widzenia, też czują ulgę. Myślą: nie zwariowałem do końca, Pazura jest takim samym wariatem jak ja. Chciałbym być dla tych dzieciaków nie tyle autorytetem, co starszym kolegą. Kimś, kto przeżył wcześniej to, czego oni aktualnie doświadczają. Kto może powiedzieć: znam to, nie bój się, skręć w lewo, potem w prawo, omiń kamień i uważaj na ten wir, bo może cię wciągnąć. Taki pomost między pokoleniami jest bardzo ważny. 

W jakiś sposób wykonuje pan pracę za rodziców tych dzieciaków.

Wie pan, jak byłem młody, też słuchałem uważniej obcych niż własnych rodziców. Stary to stary, może se gadać, ja i tak wiem najlepiej. Na przykład tata nie nauczył mnie jeździć na rowerze. Miałem w sobie wtedy jakiś opór i już. Nauczył mnie sąsiad, bo się go bałem. Podobnie było z pływaniem. Widzę to po własnych dzieciach. Wolą przyznać rację obcej osobie niż ojcu, choć mówił im to samo sto razy. 

A nie kusiło pana nigdy, żeby zająć się nauczaniem aktorstwa?

Przez dwa lata byłem asystentem Jana Machulskiego w Łodzi. Nauczyciel to bardzo odpowiedzialna funkcja i trzeba być do niej doskonale przygotowanym. Mój tata uczył w podstawówce, więc wiem, jakie to jest trudne. Czy tego chcesz, czy nie, na końcu wszyscy i tak mają pretensje do nauczyciela. Poza tym nauczanie sztuki aktorskiej jest niewymierne. Czasami profesor, który kompletnie nie nadaje się do tego zawodu, nauczy cię więcej niż ten, który ci wszystko pokaże i przeprowadzi suchą nogą. Gdybym nie miał rodziny, małych dzieci, pewnie bym się skusił. Pojawiła się nawet propozycja ze szkoły teatralnej w Łodzi. Prócz czasu brakuje mi jednak cierpliwości. Nie wiedziałbym, jak spokojnie wytłumaczyć studentowi krok po kroku, dlaczego robi coś nie tak. Wolałbym mu po prostu pokazać, jak powinien zagrać. Gdy kręciłem "Weekend", zauważyłem, że jestem reżyserem-pokazywaczem. Przy pierwszych ujęciach wybitny aktor Janek Frycz beształ mnie: weźże, nie pokazuj mi, jak mam grać, ja sam wiem. Po dwóch dniach zrezygnowany stwierdził: ja już nie wiem, co mam grać, weź mi pokaż (śmiech). Ponieważ dokładnie wiedziałem, jaki efekt chcę osiągnąć, mogłem to zrobić.

Podobnie pracuje chociażby Clint Eastwood. Zawsze wystarczy mu jeden, góra dwa duble. 

To rozumiem. Julek Machulski też tak robi. Mówię: zróbmy kolejnego dubla. On na to: nie, nie, ja do filmu potrzebuję jednego. I ma rację: ten pierwszy był dobry.

W jednym z ostatnich wywiadów powiedział pan, że chce robić już tylko takie rzeczy, które pana autentycznie ekscytują. Ciekawi mnie więc, czym rozgrzał pana "Diablo"?

Okazją do zmiany ekranowego wizerunku. To było wyzwanie – po latach grania w komedii mogłem wcielić się w kogoś poważnego, groźnego. W ogóle ubiegły rok był dla mnie rokiem wyzwań. Zagrałem w teatrze w "Ożenku", gdzie po raz pierwszy od 30 lat musiałem rozpłakać się przed widzem. Może się okazać, że te groźne role staną się dla mnie kolejną szufladą, ale wie pan... Można tak skakać z szuflady do szuflady, byle do emerytury (śmiech).

Tutaj mógł pan ocieplić bohatera, kładąc akcent na rodzicielskie uczucie.

Z pewnością. Jest zresztą w filmie scena, w której mój bohater przyznaje, że wszystko, co zbudował, stworzył z myślą o córce. Myślę, że Jarosz został zupełnie świadomie skomponowany przez scenarzystów na gangstera z klasą, luzem i polotem. Na pierwszy rzut oka wydaje się fajnym, sympatycznym panem, ale w rzeczywistości to bydlę. Ubiera się modnie, otacza młodymi, pięknymi kobietami. Nie jest głupi. Ma świadomość, że gdyby stracił kasę i wpływy, cała ta schlebiająca mu świta szybko by zniknęła. Jest skażony tym, że wszystko musiał sobie w życiu kupić: szacunek, przyjaciół, pozycję. Jedyną rzeczą, którą kupić nie mógł, była miłość córki. No, ale nie o tym jest ten film.

Śledząc kampanię promocyjną "Diablo", trudno było uciec od skojarzeń z "Szybkimi i wściekłymi".

Na początku twórcy się tego obawiali i nie chcieli takich porównań. Wydaje mi się jednak, że skoro nie dało się od tego uciec, ostatecznie zdecydowano się pójść w tę stronę. Oczywiście nie stać nas było na takie efekty specjalne, jakie widziałem chociażby w "Szybkich i wściekłych 8". Tam są jakieś cuda-wianki, nie do ogarnięcia u nas. 

Za realizację "Diablo" – produkcji skierowanej do masowej publiczności – odpowiada zespół niekojarzony dotąd z kinem komercyjnym: producent artystycznego "Photonu" oraz reżyser ambitnego kryminału "Jeziorak".

Na planie wszystko było przygotowane perfekcyjnie, sceny były kręcone o czasie. Dla aktora to istotna kwestia. Jak przyjeżdżasz na zdjęcia i czekasz 12 godzin na jedno ujęcie, to widzisz, że coś się nie klei. Twórcy "Diablo" mieli wszystko zaplanowane i mierzyli siły na zamiary. To jest film na miarę naszych możliwości z ciekawym, a zarazem bardzo klasycznym wątkiem: młody utalentowany człowiek chce zdobyć szybko pieniądze, aby pomóc swojej siostrze. Pojawia się w zakazanym świecie i wygrywa. Staje się jednak solą w oku tych, którzy to sobie inaczej zaplanowali. Myślę, że podobne historie można znaleźć w co drugim amerykańskim filmie i nikomu to nie przeszkadza. "Diablo" przeciera u nas szlaki. Polskie kino stroniło dotąd bowiem od scen akcji: pościgów samochodowych, strzelanin. Jeśli nasz film odniesie sukces, kolejni twórcy pójdą jego śladem. 

Rolę w "Diablo" otrzymał pan bez castingu. W przypadku wspomnianego "Ślepnąc od świateł", w którym zagrał pan fenomenalnie zdemoralizowanego celebrytę, było jednak inaczej. Reżyser Krzysztof Skonieczny nie był pana początkowo pewien?

Kiedy zobaczyłem ten serial, zrozumiałem, że Skonieczny nie jest zwykłym reżyserem. To wizjoner. Wszystko musi być u niego tak, jak to sobie wymyślił. Podejrzewam, że nie robił tych próbnych zdjęć, aby sprawdzić, czy Pazura umie. Chciał po prostu wiedzieć, jak wypadam z innymi aktorami. Taki materiał jest też potrzebny producentom. To oni wydają kasę i muszą wiedzieć, za co płacą. To był megadrogi serial: z niesamowitymi efektami i plejadą aktorów. Skonieczny wiedział, że nie może się pomylić, że wszystko musi się idealnie zgrać. To tak jak w skokach narciarskich: wszyscy skoczkowie skaczą daleko, ale wystarczy zmiana kąta nachylenia przy wyjściu z progu, byle podmuch wiatru, a już jest kompletnie inny wynik.  

W naszym showbiznesie nie ma kogoś takiego. On jest zlepkiem różnych postaci. Gdyby ten serial powstał 20 lat temu, powiedzielibyśmy, że to nie jest Wojewódzki tylko Wojciech Jagielski, gospodarz "Wieczoru z wampirem". To zależy, kto prowadzi show, który jest akurat najbardziej popularny. Wątek Fajkowskiego jest opowieścią o człowieku mediów, celebrycie. W mojej postaci ogniskuje wszystko, co chcieli opowiedzieć o tym środowisku Skonieczny i Jakub Żulczyk

Jest pan istną maszyną wielozadaniową. Odnajduje się pan doskonale w każdym gatunku filmowym, gra w teatrze, prowadzi własny kabaret i kanał na YouTubie, ma na koncie płytę i książkę. Skąd ta potrzeba, by schwytać za ogon wszystkie sroki? 

Ciekawe pytanie. Ten kabaret też zrobiłem po drodze. W momencie, kiedy miałem dużo ról filmowych, musiałem zrezygnować z teatru. Aktor bez teatru, bez kontaktu z żywym widzem czuje się jednak tak, jakby ktoś mu zamknął źródełko. Nie ma się z czego napić. Estrada był dla mnie erzacem teatru. Mogłem na niej występować, kiedy akurat miałem wolny czas. W teatrze tak się nie da. Tam jest reżim, z góry zaplanowany repertuar. W pewnym momencie kompletnie wsiąkłem w ten kabaret. Dobrze mi szło, pojawiały się kolejne oferty współpracy. Musi pan wiedzieć, że mało jest polskich aktorów, którzy poradzili sobie jako profesjonalni stand-uperzy: Gajos, Grabowski, Maciek Stuhr i ja. Dla mnie to było nobilitujące. Pomyślałem, że skoro umiem, to dlaczego mam tego nie robić? To nie jest tak, że staram się schwytać wszystkie sroki za ogon. To po prostu jest mój zawód niezależnie od tego, czy stoję na estradzie, scenie, przed czy za kamerą. Jestem aktorem i muszę wykonać swoje zadanie najlepiej, jak umiem. Tego ode mnie wymagano już od czasów studiów. Wiadomo, że każde miejsce wymaga innych środków. Jeśli masz szeroki wachlarz tych środków, to ich używasz. Jeśli nie, to się ograniczasz. Oczywiście czasem to ograniczenie jest tylko pozorne. Można mieć dwie, trzy miny i przejść przez życie, będąc wybitnym aktorem z Oscarem na koncie. Ja jednak chciałem wszystkiego w życiu spróbować. Sprawdzić się. Jak każdy mężczyzna. 

Co smakowało najlepiej?

Chyba teatr. To jest zaczarowane miejsce. Są takie spektakle – nazywamy je przelotami – gdy ma się wrażenie, że gra się w natchnieniu. Praca w filmie to skoki konika polnego. Lecisz parę metrów i spadasz. W teatrze jesteś ptakiem: szybujesz, ile chcesz. Tam cię nikt nie ogranicza. Nikt nie powie: stop, jeszcze raz. Jak już wejdziesz w rolę, to jedziesz na całego. I to jest piękne. 

Kino fundowało panu za to piękne przeloty pozaartystyczne. W 1997 roku "Kiler" i "13. posterunek" uczyniły pana najpopularniejszym aktorem w kraju. Pańska podobizna była wtedy nawet na naklejkach dodawanych do młodzieżowej gazety "Popcorn". Wiem, bo sam oblepiałem nimi szkolne zeszyty. Miał pan psychofanów?

Nie.

A psychofanki?

Nawet gdybym miał psychofanki, to bym o nich nie wiedział. Internet dopiero raczkował. To były fajne, bezpieczne czasy. Mogłeś wszystko wtedy powiedzieć w gazetach. Mogłeś całować się z dziewczyną w parku bez obawy, że ktoś robi ci zdjęcia z ukrycia. Czułem się wtedy świetnie. Ludzie podchodzili do stolika, przynosili wódeczkę. Myśmy z Olafem Lubaszenką mogli wejść do każdej restauracji bez pieniędzy i wyjść z niej najedzeni oraz napici. 

A potem zniknął pan na amen z ekranu w latach 2004-2005. Co się wtedy wydarzyło?

Coś mi się tam w życiu prywatnym kotłowało. Aktor, żeby dobrze wykonywać swoją robotę, musi być szczęśliwy w domu. Pamięta pan, jak prywatne kłopoty Johnny'ego Deppa położyły się cieniem na jego karierze? Podobnie było u mnie. Poza tym, gdy dochodzisz do pewnego pułapu, to w końcu odbijasz się o jakąś wyporność. Widownia mogła się mną zmęczyć. Pojawiło się nowe pokolenie aktorów. Powstały nowe telewizje, których ramówek nie dało się już zapełnić PazurąKondratem i Lubaszenką. Trzeba było sięgnąć po nowy narybek, dzięki czemu udało się wywindować wielu świetnych artystów. Propozycji nagle zrobiło się mniej. Wahadełko się waha, raz jest  w jedną stronę, raz w drugą.

Są strasznie przewidywalne. Nie ma w nich nic, co mogłoby mnie zaskoczyć komediowo. No może ten film z Mecwaldowskim

"Juliusz".

No właśnie. Mecwaldowski jest osobowością. Aby stworzyć rolę komediową, nie wystarczy śmiesznie opowiedzieć żart. Trzeba być kimś, za kim widz zechce pójść. 

Mieć vis comica.

Nie da się zrobić dobrej komedii bez osobowości. Problem w tym, że jak któryś polski aktor już ją ma, to producenci będą go eksploatować do upadłego. Bo to rzadka umiejętność. Nie wiedziałem o tym, że sam ją posiadam. Do dziś w to nie wierzę.

Oto jeden z grzechów głównych polskiego kina: zamyka ono aktorów w szufladkach. Tomasz Karolak pewnie świetnie sprawdziłby się w jakiejś mięsistej roli dramatycznej. Cały czas gra jednak w komediach.

Właśnie o tym mówię. Mam w tej chwili wielki dług wdzięczności wobec twórców "Diablo" i "Ślepnąc od świateł" za to, że powierzyli mi role, których jeszcze pięć lat nikt by mi nie dał.  

Podjął pan jakieś postanowienia noworoczne?

Muszę poprawić sylwetkę i nabrać formy. Przyda mi się, bo w tym roku czeka nas sporo wyjazdów zagranicznych. Będę miał serię występów w Stanach Zjednoczonych. Bardzo się z nich cieszę, bo dawno tam nie byłem. Czekają też kolejne aktorskie wyzwania: "Psy 3", być może "Chłopaki nie płaczą 2"

Olaf Lubaszenko zamierza ożywić pana bohatera?

Tak ćwierkają jaskółki. No, ale nie mówmy o czymś, czego nie ma. Na pewno zagram w jednym niemieckim filmie. Poza tym jestem niezwykle ciekaw, jak się udało "Diablo". Na planie fajnie pracowało mi się z Mikołajem Roznerskim. Totalnie mnie zaskoczył: początkowo w ogóle go nie poznałem, a przecież grałem z nim już wielokrotnie. Miał świetną charakteryzację i bardzo dobrze trzymał postać. Dla niego to także ważna rola.

Wychodzi z szufladki amanta.

Strasznie napakował się do tej roli. Jak mi ścisnął rękę, to aż zabolało. Bałem się go. W ogóle w "Diablo" wystąpiło mnóstwo młodych, ładnych i zdolnych ludzi. Kino to lubi. Dziewczyny są piękne i długonogie, faceci – męscy, dobrze zbudowani. Patrząc na nich, pomyślałem sobie: będzie ładny film.

***


Cezary Pazura (ur. 13 czerwca 1962 w Tomaszowie Mazowieckim) – polski aktor filmowy, telewizyjny i teatralny, absolwent Łódzkiej Szkoły Filmowej. Dzięki rolom m.in. w "Psach", "Kilerze" oraz serialu "13. posterunek" stał się jedną z największych gwiazd polskiego kina lat 90. Inne słynne filmy z jego udziałem to m.in.: "Nic śmiesznego", "Chłopaki nie płaczą" i "Kariera Nikosia Dyzmy". W 2011 roku zadebiutował jako reżyser komedią sensacyjną "Weekend", którą obejrzało w kinach blisko milion widzów. Laureat m.in. Złotych Lwów na festiwalu w Gdyni (1991, 1995), Telekamery (1999) i Złotej Kaczki (2004)


*Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z filmu "Pitbull. Ostatni pies".