W Warszawie odbył się dzisiaj pierwszy polski pokaz najnowszego filmu
Quentina Tarantino "Bękarty wojny". Redakcja Filmwebu miała przyjemność w nim uczestniczyć - poniżej możecie przeczytać naszą recenzję. Obraz zadebiutuje w kinach nad Wisłą
11 września. KOCHAM KINO
W jednej ze scen
"Bękartów wojny" porucznik Aldo Reine dzierga na czole esesmana swastykę mającą być jego znakiem rozpoznawczym po wojnie, gdy zdejmie już nazistowski mundur. Po wszystkim stwierdza: Wyszło mi arcydzieło. Jeśli przyjmiemy, że grany przez
Brada Pitta bohater jest alter ego
Quentina Tarantino, wyjdzie nam, iż pochodzący z Tennesee reżyser to pewny siebie gnojek. Cóż poradzić, jego nowe dzieło ma moc kija bejsbolowego, którym żydowski komandos pozbawia życia kolejnych Niemców.
Pokazywany w Cannes film spotkał się z mieszanymi odczuciami polskiej krytyki. Pojawiały się zarzuty, że
"Bękarty" są, owszem, całkiem zgrabną rozrywką, ale gdzie im tam do poważnych obrazów starych europejskich mistrzów. Zabrakło wartości, przesłania i głębi... Informacja dla zainteresowanych: spotkanie stetryczałych znawców odbywa się w pokoju obok, gdzie można powspominać pierwszy seans
Bergmana. Ci, którzy słowo "Kino" piszą wyłącznie wielką literą, nie mają czego szukać w pokręconym świecie
Tarantino. To, co jedni uznaliby za popkulturowy śmieć, twórca
"Pulp Fiction" przerabia na sztukę. W dodatku robi to z czułością (choć bez wielkiego szacunku), której mógłby mu pozazdrościć niejeden zblazowany filmoznawca.
Bo
Tarantino chce się po prostu bawić. Dlatego w jego filmie groteskowy
Adolf Hitler opuszcza na chwilę salę kinową, w której odbywa się seans propagandowej produkcji "Duma narodu", aby zapytać jednego z żołnierzy, czy ma gumę do żucia. Wojna? Pogrom Żydów? Okupowana Francja? Będzie z tego zarąbista opowieść o kolesiach skalpujących wrednych nazistów! Realia historyczne interesują reżysera tylko i wyłącznie wtedy, jeśli może z nich wykroić kawałek pasujący do popkulturowej układanki. Gdy na ekranie pojawia się Hermann Goering,
Tarantino dorysowuje strzałkę i dodaje do niej podpis: druga najważniejsza szycha w III Rzeszy. A potem niespodziewanie urządza krwawą jatkę.
Niespiesznie tocząca się opowieść została podzielona na rozdziały, tak jak to miało miejsce chociażby w
"Kill Bill". Reżyser zrezygnował jednak z niespodziewanych przeskoków chronologicznych, pozwalając sobie co najwyżej na krótkie retrospekcje ilustrujące wcześniejsze losy bohaterów. W nowym filmie nie mogło zabraknąć długich błyskotliwych dialogów, w których reżyser stapia ze sobą banał z absurdem. Przeciągane rozmowy na temat natury Żydów albo słynnych europejskich reżyserów puentowane są zazwyczaj nagłym, niekontrolowanym wybuchem przemocy. Ten, kto przed momentem zdawał się trzymać w garści wszystkie asy, może skończyć z kulką między oczami. To przecież kino, nic nie jest niemożliwe!
Prawdziwym objawieniem
"Bękartów wojny" jest
Christoph Waltz wcielający się w postać pułkownika SS Hansa Landy. Postać diabelnie inteligentnego hitlerowca, który podczas niezobowiązującej konwersacji potrafi przyszpilić każdego adwersarza, jest esencją wszystkiego, co najlepsze w twórczości autora
"Wściekłych psów". Śmiech przechodzący płynnie w grozę, by po chwili znów stać się niebezpiecznym żartem, działa jak narkotyk. Wkrótce przyjdziecie po kolejną działkę.