Śpieszymy z kolejną recenzją prosto
z weneckiego Lido. Obecny na miejscu Łukasz Muszyński obejrzał właśnie nowy film nagrodzonego czterema Oscarami
Alejandra Gonzáleza Iñárritu pt. "
Bardo". Z kolei Wojciech Tutaj dzieli się wrażeniami z "
Un couple"
Fredericka Wisemana. Oba filmy walczą o
Złotego Lwa w konkursie głównym.
TUTAJ możecie natomiast przeczytać wrażenia Łukasza po obejrzeniu otwierającego festiwal "
Białego szumu"
Noah Baumbacha z – jak pisze autor – "doskonałym w swojej roli"
Adamem Driverem, a pod
TYM linkiem znajdziecie ocenę Wojciecha Tutaja filmu "
Tár" – opowieści o życiu wybitnej dyrygentki napisanej przez
Todda Fielda specjalnie z myślą o
Cate Blanchett.
***
"Bardzo" (recenzja filmu "Bardo", reż. Alejandro Gonzáleza Iñárritu)
Z pokazu "
Bardo, czyli fałszywej kroniki garści prawd" wyszedłem skołowany. Czułem się, jakbym powrócił z długiej, wyczerpującej podróży, która zasługuje na sprawozdanie w formie książki, względnie kilkudziesięciostronicowego eseju. Tymczasem festiwalowe terminy gonią, strona główna Filmwebu domaga się nowego materiału na duże zdjęcie, a internauci – jednoznacznej oceny. I weź tu, recenzencie, bądź mądry.
Gdybym miał podsumować nowy utwór
Alejandra Gonzáleza Iñárritu jednym zdaniem, napisałbym, że w "
Bardo" wszystko jest bardzo. Intensywność doświadczenia, jakie oferuje nam reżyser w trakcie seansu, może równać się jedynie z rozmiarami jego artystycznych pretensji. W dziewięciu przypadkach na dziesięć powyższe stwierdzenie brzmiałoby jak zarzut. Jednak w "
Bardo" – dziele osobistym, zawierającym elementy autobiografii – zadęcie i słabość do efekciarskiej symboliki są w równym stopniu niezbywalnymi elementami osobowości zarówno twórcy, jak i bohatera. A że sam film przybiera formę strumienia świadomości, w którym swobodnie mieszają się teraźniejszość i przeszłość, sen i jawa, surrealizm i hiperrealizm, ów napuszony artyzm ma nawet swój urok.
Bohaterem "
Bardo" jest Silverio Gama (
Daniel Giménez Cacho) – mieszkający w Los Angeles ceniony dziennikarz i dokumentalista, który po półtorej dekady imigracji powraca do rodzinnego Meksyku. Mężczyzna zostanie niedługo uhonorowany prestiżową międzynarodową nagrodą, dlatego krótkie odwiedziny w ojczyźnie mają być dla niego triumfalnym tournée po mediach i bankietach. Szybko okazuje się jednak, że na starych śmieciach Silveria zewsząd osaczają problemy. Rodacy nie dają zapomnieć, że porzucił swój kraj dla diabelskiego sąsiada z północy. W oczy zagląda strach przed starością i przemijaniem. Żona wypomina egoizm i złożenie najbliższych na ołtarzu kariery. Dorastające potomstwo – urodzone w Meksyku, ale wychowane w USA – zmaga się z kryzysem tożsamości. I jakby tego było mało, spokoju nie daje wspomnienie tragedii sprzed lat.
Powiedzieć, że
Iñárritu mierzy wysoko, to nie powiedzieć nic. Autor "
Birdmana" ewidentnie aspiruje do tego, aby jego nowy film był kiedyś stawiany w jednym szeregu z takimi ekranowymi przejażdżkami przez podświadomość bohaterów jak "
Osiem i pół"
Felliniego oraz "
Tam, gdzie rosną poziomki"
Bergmana. Już od pierwszej sceny, w której rzucająca długi cień tajemnicza postać wzbija się w przestworza i szybuje nad pustynią, przeczuwamy, że czterokrotny zdobywca Oscara zmierza w kierunku absolutu. "
Bardo" to zarówno opowieść o wysokiej cenie sukcesu, diagnoza chorób, które od setek lat trawią Meksyk, wstrząsająca relacja ze świata nielegalnych imigrantów, rozprawa o wyższości fikcji nad prawdą, wreszcie medytacja nad śmiercią (wywodzący się z filozofii buddyjskiej tytuł filmu oznacza stan przejściowy między końcem życia a ponownymi narodzinami). Powyższa wyliczanka stanowi jednak zaledwie ułamek problematyki filmu. Można odnieść wrażenie, że w trakcie pisania scenariusza reżyser postanowił oczyścić głowę ze wszystkich, dosłownie WSZYSTKICH myśli, które przez ostatnie lata trzepotały w jego głowie. Odważna autoterapia czy raczej bezwstydna megalomania? Wszystko wszędzie naraz.
Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego filmu "Bardo" można przeczytać na karcie filmu POD TYM LINKIEM. ***
92-letni
Frederick Wiseman wyrobił sobie na tyle silną pozycję w świecie filmowym, że nie musi już niczego udowadniać. Żywa legenda amerykańskiego dokumentu może kręcić co chce i kiedy chce, zawsze spodziewając się ciepłego przyjęcia na prestiżowych festiwalach. Nikt nie mógł jednak przewidzieć, że reżyser utożsamiany z kinem bezpośrednim zrealizuje swój najnowszy film w oparciu o "Pamiętniki" Zofii Tołstoj. Zerwanie z praktykowaną od lat metodą polegającą na cierpliwej, wielogodzinnej obserwacji, braku pozakadrowego komentarza i zostawianiu widzom przestrzeni na samodzielną ocenę, nie wyszło niestety
Wisemanowi na dobre. "
Un couple" to dość monotonna i nużąca miniatura, którą wypełnia niemal bezustanny monolog żony wybitnego rosyjskiego pisarza. Dzieło nie jest ani klasyczną fabułą ani tym bardziej dokumentem. Prędzej skrzyżowaniem teatru jednej aktorki z ujęciami sielskiej przyrody.
Jeśli myślicie, że przesadzam, pozwólcie, że zarysuję szkielet filmu. Kamera w zbliżeniach lub planach średnich przygląda się Zofii, która dzieli się szeregiem przemyśleń na temat małżeństwa z Lwem Tołstojem. Opowiada o ich rozłące, początkach związku, najszczęśliwszych latach i chwilach potwornej goryczy. Zwraca się bezpośrednio do męża, ale ten ani razu nie pojawia się na ekranie. Bohaterka przebywa bowiem na wyspie, odizolowana od świata i pogrążona w coraz bardziej dotkliwej melancholii. Wypowiadane przez
Nathalie Boutefeu kwestie są inspirowane intymnymi zapiskami Tołstojowej, czasem wkradają się w nie też cytaty z listów Lwa do ukochanej. Pomiędzy te fragmenty, reżyser wplata rozświetlone, pogodne zdjęcia rozkwitających roślin, leśnych zwierząt i skalistego wybrzeża. Całość zamyka się w jednej godzinie i bardziej niż autonomiczne dzieło przypomina narracyjne ćwiczenie pozbawione odpowiedniego ciężaru.
Co więc przyświecało
Wisemanowi, zainteresowanemu od dekad światem publicznych instytucji, gdy rozpoczynał pracę nad scenariuszem? Z pewnością chęć wyróżnienia nieco zapomnianej, acz bardzo intrygującej postaci, która nadal tkwi w cieniu wybitnego małżonka. Zofia nie tylko kopiowała rękopisy najważniejszych powieści Tołstoja, ale koordynowała ich wydawanie i zadbała o ocalenie spuścizny artysty. Sama chętnie sięgała po pióro i tworzyła nader osobiste "Pamiętniki". Twórca "
High School" umyślnie skupia całą uwagę na pełnych emocji i pasji refleksjach dojrzałej kobiety, by przywrócić jej utraconą podmiotowość i indywidualność. Zofia zwierza się nam z wielu prywatnych sekretów i szczerze relacjonuje trudy relacji ze sławnym prozaikiem. Nie boi się krytykować go za zdystansowanie, poczucie intelektualnej wyższości i znikome zaangażowanie w życie rodzinne. Wyznaje, ile zadał jej bólu swą chorobliwą zazdrością i zrzuceniem wszystkich obowiązków domowych na kobiece barki. Nawet jeśli spowiedź bohaterki nie pozostawia nas zupełnie obojętnymi i zaskakuje konkluzjami o wciąż tlącym się uczuciu, sprowadza się do smutnej prawdy o uzależnieniu stłamszonej osoby od partnera. Uzależnieniu emocjonalnym, nie ekonomicznym, bo Zofia posiadła więcej praktycznych umiejętności niż wiecznie zatopiony w świecie wyobraźni Lew.
Wiseman nie przekazuje nam więc niczego szczególnie odkrywczego, zwłaszcza, że długoletni związek Tołstojów nie wydaje się w żadnym sensie wyjątkowy. Jest przecież charakterystycznym dla epoki przykładem ożenku dużo starszego i bardziej doświadczonego mężczyzny z wkraczającą w dorosłość dziewczyną. Reżyserowi nie udaje się też przeniknąć tajemnicy bezgranicznej miłości kobiety, którą ta zawarła na kartach pamiętnika.
Wiseman brodzi po powierzchni kolejnych zapisków Tołstojowej, nie sięgając jednak głębiej i nie próbując postawić niewygodnych pytań czy sformułować prowokacyjnych tez.
Całą recenzję Wojciecha Tutaja filmu "Un couple" znajdziecie NA KARCIE FILMU.