Ważne, by dobitnie podkreślić przełomowość dzieła Kosinskiego – nie tylko filmu, jakiego jeszcze w kinie nie było, ale jakiego być może w tym gatunku już nigdy nie będzie.
Choć nigdy nie siedziałem za kółkiem bolidu Formuły 1, po najnowszym dziele Josepha Kosinskiego nie mam już takiej potrzeby. Powodów jest tyle co okrążeń na torze w Monte Carlo albo imponujących realizacyjnych rozwiązań wciśniętych w komory filmowego silnika. Z nich wszystkich jeden wyraźnie wysuwa się na prowadzenie: "F1: Film" potrafi przedstawić mi to doświadczenie w sposób tak namacalny, że zamienia się ono w moje własne. Warte 300 milionów dolarów widowisko to najprecyzyjniejsza rekonstrukcja jazdy rozpędzonym autem od czasu "To była randka" Claude’a Leloucha, a jego seans w akustycznym kokpicie sali IMAX jest doznaniem bliskim immersyjnej symulacji. Film Kosinskiego swoją fetyszyzacją prędkości wbija w fotel z niespotykaną mocą, przez którą aż trudno pochylić się do przodu, a co dopiero chwycić za kierownicę. Zapanowanie nad tą maszyną zostawiam najlepszym. Ja wolę dać się jej porwać bez reszty.
Nie żeby to była kwestia jakiegoś świadomego wyboru. Konfrontując widza ze swoim audiowizualnym masywem przez niemal trzy godziny, "F1" nie daje bowiem wytchnienia, od pierwszych scen przeobrażając salę kinową w ciasne wnętrze wyścigowego bolidu. Ten film rządzi się jego prawidłami: hipnotyzuje koncertem warczącego silnika, rozgrzewa ekscytującym pędem, pachnie paloną gumą. Mknąc z prędkością ponad 300 km/h, jest zaskakująco spokojny, płynny, wystudiowany; gładko prowadzi opowieść i nie szarpie podczas zmiany tonalnych biegów. Na ile to zasługa technik filmowej machiny, a na ile kierowcy, który ją prowadzi? Pytanie z elementarza fana sportów motorowych zaskakująco dobrze pasuje do "F1", bo równie trudno jest tu na nie odpowiedzieć. 50-50? 30-70?
Niezależnie od ostatecznych proporcji, siedzący za kierownicą Brad Pitt na pewno nie przeszkadza w gładkiej przeprawie przez imponujące dzieło Kosinskiego. Jako Sonny Hayes – poturbowany życiem ex-zawodnik Formuły 1, wracający na tor po 30 latach – buduje pierwszą w karierze pogłębioną sylwetkę mentora, której w toku filmu będzie musiał się nauczyć. Zamiast tropem "Top Gun: Maverick" wchodzić w buty herosa, przed którym kłaniają się młodzi, Hayes jest złamanym siwiejącym amalgamatem przeszłych wcieleń aktora. Ma w sobie niewzruszony spokój Cliffa Bootha ("Pewnego razu… w Hollywood"), cwaniactwo Rusty’ego Ryana (seria "Ocean’s") i melancholię Roya McBride’a ("Ad Astra"), ale i nieobecne nigdzie wcześniej rozczarowanie podjętymi życiowymi decyzjami. W latach 90. pewnie spoglądał na autostradę do osobistego sukcesu: jako nieopierzony debiutant rozpychał się na torze z Senną i Schumacherem, po czym wracał do ukochanej partnerki z poczuciem spełnienia. Po dramatycznym wypadku ruszył w przeciwnym kierunku, przejeżdżając przez rozwody, uzależnienie od hazardu, bankructwo i depresyjną samotność. W autodestrukcyjnym cugu nie zwolnił nawet na moment.
W roku 2025 dalej pozostaje w trasie. Zrośnięty z rykiem silnika i zapachem spalin (widać, że pisał to scenarzysta "Transformers"), szosa jest jego narkotykiem – do tego stopnia, że nawet mieszka w mobilnym domu na kółkach. Pracując jako wyścigowy najemnik, trafia w końcu na przyjaciela z przeszłości (Javier Bardem), który oferuje mu fotel drugiego kierowcy w swoim podupadającym zespole APX GP. Cel? Wygrać choć jeden z pozostałych dziewięciu Grand Prix, przy okazji sprowadzając na ziemię aroganckiego młodzika z teamu, Joshuę Pearce’a (Damson Idris). Ich ciężkiej relacji, stanowiącej o emocjonalnej sile filmu, daleko do mistrzowsko-uczniowskiej dynamiki. Hayes i JP widzą w sobie rywali, a dystans między nimi (nie tylko pokoleniowy, ale i ten związany z etyką pracy, sportowymi decyzjami, doświadczeniem czy taktykami na budowanie wizerunku) wyłącznie utrudnia możliwe połączenie. Dla młodego chłopaka Hayes jest odklejonym "80-letnim dziadkiem, który myśli, że wszystko wie najlepiej" (kto by przypuszczał, że tak szybko usłyszymy podobne zdanie o Bradzie Pitcie?). Z kolei dla powracającego z emerytury kierowcy JP to krnąbrny młokos, który wiele musi się jeszcze nauczyć. Z wypracowywania ich nieoczywistej symbiozy – na torze oraz poza nim – "F1" prędko uczyni wartość nadrzędną. W ten sposób Kosinski udowadnia, że choć w Formule liczy się najkrótszy indywidualny czas, nie da się go uzyskać bez zrozumienia wybitnie zespołowego charakteru tego sportu.
Warner Bros. Entertainment Inc.
Dlatego też, mimo zawłaszczających ekran zbliżeń na twarz Brada Pitta w pędzącym bolidzie, film pieczołowicie rozwija siatkę kolejnych drugoplanowych bohaterów. Nadanie im sprawczości to gest wynikający nie z dramaturgicznych potrzeb scenariusza, ale zrozumienia specyfiki dyscypliny, w której kilka sekund skradzione na okrążeniu może być łatwo zniweczone czynnikami niezależnymi od kierowcy: kiepską pracą mechaników w pit stopie, złym planowaniem inżynierów wyścigowych czy gorszymi osiągami zaprojektowanego pojazdu. W tym środowisku Hayes będzie miał w końcu szansę dojrzeć – zrozumieć różnicę między upartym indywidualizmem a autorytetem, jednocześnie z grupy zdystansowanych współpracowników tworząc drużynę, w której każdy trybik rzeczowo napędza kolejny. Ktoś przeprojektuje więc bolid do efektywniejszej walki na zakrętach, ktoś inny przestanie popełniać niedbałe, a kosztowne błędy; jeden zacznie w końcu słuchać potrzeb, a drugi – lepiej je komunikować. Skupiony na pietystycznie dokumentowanej pogoni torami Monzy, Las Vegas czy Suzuki, "F1" zachowuje wiarygodność konstruowanego świata skupieniem na organizacyjnym, strategicznym i ludzkim wymiarze wyścigów.
Tak jak w miarę rozwoju fabuły Sonny Hayes wikła się coraz głębiej w kolejne zawodowo-prywatne relacje, najważniejszą pozostaje dla mnie ta pomiędzy nim a jego autem, jazdą, ruchem. Na co dzień zblazowany i zdystansowany, za kierownicą coś się w nim zmienia; jego wrażliwość budzi się wraz z odpalanym silnikiem. "Czasami na torze czuję, że zamiast jeździć, lecę" – mówi w jednej ze scen Hayes. Scenariusz popycha wówczas "F1" w kierunku wniosków o para-sakralnym wymiarze sportu, podążając tropem choćby tenisowych "Challengers" Luki Guadagnino. Ta "religia prędkości" definiuje los bohatera, który w swoim najniższym punkcie życia na nowo odnalazł sens w pędzie; czymś metafizycznym, naraz nadludzko pociągającym i śmiertelnie niebezpiecznym. Ekspresja Brada Pitta wyraża to uniesienie w każdej wyścigowej sekwencji, bo dzięki realizacyjnej prawdzie (faktowi, że w tych scenach aktor naprawdę prowadzi bolid) reżyser potrafi wydobyć też tę ekranową: drzemiącą w skupieniu, pasji i ekscytacji, które Hayes objawia wyłącznie za kierownicą.
Warner Bros. Entertainment Inc.
To zresztą tylko fragmencik widowiskowej perfekcji, którą "F1" osiąga tańczącymi wokół aut kamerami. Swój film Kosinski realizował w trakcie rzeczywistych weekendów Grand Prix, kręcąc samochodowe zmagania Pitta i Idrisa na rozgrzanym asfalcie prawdziwych torów. Ogólny pomysł na realizację tych zdjęć zaczerpnął oczywiście z dziedzictwa rozwoju transmisji telewizyjnych i kinematograficznych kamieni milowych. "F1" konsekwentnie podąża więc tymi samymi drogami, po których w przeszłości śmigali John Frankenheimer i jego "Grand Prix", Lee H. Katzin i "24 godziny w Le Mans" czy Ron Howard z "Wyścigiem", choć wraz z technologicznym skokiem te stare graty Kosinski ledwo dostrzega w odbiciu wstecznego lusterka. Jego dzieło jest bowiem spektakularnym tryumfem filmowej techniki i efektem wyjątkowego romansu myśli inżynieryjnej z reżyserską. Specjalnie przeprojektowane bolidy F2 służyły tu za luksusowe wózki kamerowe. Swoją konstrukcją dźwigały 15 miniaturowych kamer 6K zamontowanych na obrotowych uchwytach oraz jednego aktora, pełniącego także rolę zawodowego kierowcy i – w pewnym sensie – asystenta operatora. Dzięki temu zdjęcia Claudio Mirandy mają wręcz nieskończony zakres, rozpięty od klarowności lotu ptaka przez ścisk mijających się aut po niespotykaną intymność zmarszczek mimicznych wokół oczu. Dynamicznie montowane ze sobą perspektywy pozwalają poczuć doświadczenie z każdej możliwej strony; doskonale orientować się zarówno w "wielkim obrazku" całego wyścigu, jak i niuansach emocji poszczególnych zawodników czy drobnych usterkach konkretnych pojazdów, stanie opon, ciężarze manewrów.
Przytoczenie tych technikaliów jest ważne, by dobitnie podkreślić przełomowość dzieła Kosinskiego – nie tylko filmu, jakiego jeszcze w kinie nie było, ale jakiego być może w tym gatunku już nigdy nie będzie. Skala organizacyjno-technicznego szaleństwa, napędzana nieustannie zaznaczaną w wywiadach potrzebą wizjonerskiego przesuwania granic, to coś, czego nie da się sprowadzić do kategorii "realizacyjnej ciekawostki". Nacisk położony na drobiazgową reprodukcję świata smaru i spalin skutkuje pełnym immersyjnym zanurzeniem. Sprawia też, że ostatecznie "F1" osiąga prawdziwy cud: przeobraża publikę kinową w kibicowską trybunę, zapewniając przepływ emocji filmowej w sportową. W świetle tego wyczynu niewiele znaczą kraksy niektórych emocjonalnych wątków czy okazjonalne fabularne przestoje – Kosinski w swoim bolidzie dojeżdża na metę w chwale, zostawiając konkurencję daleko za sobą. Nic tylko czekać, aż w geście zwycięstwa obleje sobie głowę szampanem.