Recenzja filmu

Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część I (2010)
Agnieszka Matysiak
David Yates
Daniel Radcliffe
Rupert Grint

Przedostatni rozdział światowego fenomenu

Harry'ego Pottera nie trzeba przedstawiać chyba nikomu. Historia wymyślona przez samotną matkę w czasie kilkugodzinnej podróży pociągiem, w krótkim czasie stała się światowym fenomenem i ikoną
Harry'ego Pottera nie trzeba przedstawiać chyba nikomu. Historia wymyślona przez samotną matkę w czasie kilkugodzinnej podróży pociągiem, w krótkim czasie stała się światowym fenomenem i ikoną XXI wieku. Ostatni tom tylko w pierwsze 24 godziny został sprzedany w ilości 9 mln egzemplarzy (15 książek na sekundę!), co do dziś pozostaje niepobitym rekordem. Łączna liczba sprzedanych tomów całej serii to ponad 400 mln (i chyba kolejny rekord). Również każdy kolejny film z miejsca staje się hitem. Wystarczy tylko wspomnieć, że "Harry Potter" jest najbardziej kasową filmową serią w historii. Wystarczyło 7 filmów, by czarodziej z Hogwartu miał na swoim koncie o prawie 1,5 mld dolarów więcej niż 22 obrazy o agencie 007. A trzeba pamiętać, że "Insygnia Śmierci: Część I" wciąż puszczane są w kinach i mają się bardzo dobrze, natomiast ich druga część posiada chyba wszystko, by dać w końcu Warnerowi upragniony miliard na całym świecie, do którego za każdym razem tak niewiele brakuje.

Nie ma się co rozpisywać na temat fabuły, bo ci, którzy zechcą ten film obejrzeć, zapewne wiedzą, o co w nim chodzi. Voldemort przejmuje władzę w świecie czarodziejów, nigdzie nie jest już bezpiecznie, a troje głównych bohaterów wyrusza w trudną i niebezpieczną podróż po horkruksy, których zniszczenie jest konieczne do pokonania Czarnego Pana.

Nie oszukujmy się, "Harry Potter" stracił wszelkie artystyczne ambicje wraz z zatrudnieniem
Chrisa Columbusa. Mimo że reżyserzy zmieniali się później trzykrotnie,
żaden z nich nie odszedł od rozrywkowego przeznaczenia serii. Zmieniał się klimat, było coraz mroczniej, ale to wciąż było tylko bardzo dobre kino rozrywkowe. Najbliżej zmian byli Alfonso Cuaron w "Więżniu Azkabanu" oraz o dziwo właśnie David Yates w "Insygniach Śmierci". Czy na ostateczne wprowadzenie tej serii na filmowe wyżyny nie pozwoliły ich umiejętności czy też raczej pazerność producentów, tego nie dowiemy się nigdy. Faktem jednak jest, że gdyby od pierwszej części na stanowisku reżysera zasiadł, dajmy na to Peter Jackson, możliwe, że to nie "Władca Pierścieni", lecz "Harry Potter" byłby uznawany dziś za najlepszy film fantasy. No, ale musimy się zadowolić tym, co mamy (i wcale nie jest to złe).

Po raz trzeci reżyserem został David Yates, znany wcześniej głównie z pracy w brytyjskiej telewizji. Brak doświadczenia był widoczny przy trochę zbyt chaotycznym "Zakonie Feniksa" i nieco rozlazłym, choć lepszym "Księciu Półkrwi", któremu jednak nie wyszły na
dobre zmiany, przez które główne wątki książki czyli tytułowy Książę i przeszłość Voldemorta (w książce mamy pięć wspomnień, w filmie jedynie dwa) zostały słabo zaakcentowane. W "Insygniach Śmierci" Yates nie pozostawia filmu bez wad, jednak nadrabia pewne braki z poprzednich dwóch części, dzięki czemu obraz staje się jedną z najlepszych adaptacji "Harry'ego Pottera" i jedną z najbardziej zgodnych z książką.

Film zaczyna się mocnym uderzeniem, i tak też się kończy. W środku zdarza się, że tempo
kilka razy siada, choć ci, którzy czytali książkę, nie powinni się temu dziwić. To, co mnie
nieco raziło i było chyba największym i jednym z niewielu minusów, to zbyt drastyczne przeskoki między spokojnymi scenami mówionymi, a akcją. Zdarzają się momenty, w których widz czeka tylko na kolejne efekty i łatwo może przewidzieć, kiedy znów będzie się "coś dziać". I tu przydałaby się bardzo muzyka, która dodałaby nieco dynamiki i wszystko ładnie by ze sobą współgrało, ale o tym za chwilę.

Nie znaczy to oczywiście, że cały środek jest nudny i nieciekawy. Łażenie po lasach w książce było jej najsłabszym punktem i głównie dlatego uznaję "Insygnia" za najsłabszy tom, możliwe więc, że dlatego nie kupuję też tego w wersji filmowej. Jednak jest też wiele momentów w tej części filmu, które wypadły świetnie np. wypad do Ministerstwa Magii i fantastyczny David O'Hara jako Albert Runcorn, wycieczka do Doliny Godryka (fragmenty z Nagini robione były chyba specjalnie pod 3D) i fenomenalna scena tańca Harry'ego i Hermiony. Scena będąca wyrazem bezsilności bohaterów i beznadziejności sytuacji, w jakiej się znaleźli, olbrzymiego pragnienia powrotu do normalności, a także nadziei na to, że w końcu to wszystko się skończy. Brawa dla Yatesa. Również ogromne wrażenie robi moment zniszczenia medalionu (tak panie Desplat, o to chodziło, tak się buduję w filmie napięcie).

No to teraz znów o muzyce. Miałem pewne obawy co do Alexandre'a Desplate'a,
kompozytora niezwykle wrażliwego i subtelnego. Jego styl nie pasował mi za bardzo do
"Harry'ego Pottera". I obawy po części się sprawdziły. Oczywiście Desplat stworzył na prawdę dobrą ścieżkę dźwiękową, która pasuje do filmu, jednak bliżej jej do minimalistycznego Nicholasa Hoopera niż do wielkiej orkiestry Johna Williamsa czy Patricka Doyle'a. Liczyłem na to, że najlepszy kompozytor naszych czasów zerwie całkowicie ze swoim wizerunkiem "kompozytora romantycznego" i stworzy pompatyczną muzykę. Trochę się zawiodłem, bo choć jest dobrze, to mogło być znacznie lepiej. Można by nawet pomyśleć, że to Yates jest tu trochę winny, bo nie wykorzystuje dobrze muzyki Desplata jednak wystarczy przesłuchać jej poza filmem, by już wiedzieć, że nawalił kompozytor. Oby w drugiej części Desplat pokazał, na co go tak na prawdę stać, na pewno będzie miał na to okazję przy Bitwie o Hogwart.

Warto też wspomnieć o aktorach. Cała "wielka trójka" dorosła i gra na poziomie. Największe pochwały należą się oczywiście Emmie Watson, która zawsze była spośród nich najlepsza. W tej części jednak szczególnie wyróżnia się na tle swoich kolegów.
Oby jej kariera nie skończyła się po Potterze. Parę innych ról, niech nabierze trochę więcej
doświadczenia i możliwe, że właśnie wyrasta nam nowa gwiazda. Na pewno będę dalej śledził jej karierę. Rupert Grint jest nieco gorszy, choć również gra dobrze. Najsłabiej wypada Daniel Radcliffe, choć i on przez te 10 lat poczynił spore postępy. Najjaśniej błyszczy jednak drugi plan złożony głównie z wybitnych brytyjskich aktorów. Ralph Fiennes to wymarzony Voldemort, w końcu nikt tak jak on nie wie, jak to jest zagrać czyste zło (Amon Goeth z "Listy Schindlera"). Helena Bonham Carter jest równie fantastyczna w roli demonicznej Bellatrix Lestrange. Patrzenie na tą dwójkę to czysta przyjemność. Trochę szkoda malutkiej rólki Alana Rickmana, choć powinien się odkuć w 2 części, w której Snape okazuje się kluczową postacią. Ciekawostka: Snape nie pojawia się tylko w pierwszych scenach filmu (ci, którzy czytali książkę, wiedzą o co chodzi, tym, którzy nie czytali, podpowiadam - nie pojawia się we własnej postaci). Na pochwały zasługują też Bill Nighy czyli minister magii Rufus Scrimgeour, oraz Rhys Ifans jako Ksenofilius Lovegood. Miło było także ponownie zobaczyć Imeldę Staunton w roli Dolores Umbridge.

Pokrótce jeszcze o kilku innych aspektach filmu. Fantastyczne efekty specjalne, jak zawsze
zresztą w tej serii. Dopracowane do perfekcji są wizualnym majstersztykiem. To samo można powiedzieć o scenografii (Stuart Craig na prawdę nigdy nie dostał za żadnego Pottera Oscara?! Aż trudno w to uwierzyć). Jako że akcja nie dzieję się już w Hogwarcie, ale w wielu innych miejscach, pan Craig mógł nam przedstawić kilka nowych lokacji. Między innymi Dolinę Godryka, Dwór Malfoyów, Londyn, a także jeszcze bardziej poszerzyć znane już nam Ministerstwo Magii. Uznanie należy się też odpowiadającemu za zdjęcia Eduardo Serra. Utrzymane przez cały czas w bardzo zimnych, mrocznych barwach są jednym z największych atutów filmu. Przez cały czas nawet w zabawnych scenach czuć czającą się gdzieś grozę. Powiedziałbym nawet, że Eduardo Serra był lepszy niż również świetny Bruno Delbonnel, a skoro ten drugi otrzymał nominację do Oscara, to Serra zasługuję na nią jeszcze bardziej.

Nie można też nie wspomnieć o najlepszej scenie filmu, czyli przedstawieniu Opowieści o Trzech Braciach w formie animacji. Utrzymana w burtonowskim klimacie animacja powala na kolana.

"Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I" to najlepsza obok "Więźnia Azkabanu" i "Czary Ognia" ekranizacja 7-tomowego cyklu. Do tego jedna z bardziej zgodnych z książką. Mroczny klimat, fantastyczny drugi plan oraz dobrze spisujący się młodzi aktorzy, rewelacyjne efekty specjalne oraz dobra muzyka Desplata sprawiają, że ponad 2 godziny mijają w kinie bardzo szybko, a zakończenie zostawia spory niedosyt. Już za pół roku wielkie zakończenie filmowej sagi, a także - co się z tym wiąże - zakończenie epoki Harry'ego Pottera. I oby było jeszcze lepiej niż teraz.
 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Fandom Harry'ego Potter bywa niebezpieczny: jeden błąd twórców ekranizacji książek o dzieciaku, przez... czytaj więcej
Nigdy nie potrafiłem pojąć niezadowolenia, jakie pojawiło się po ogłoszeniu przez Warner Bros decyzji o... czytaj więcej
"Harry Potter" to absolutny światowy fenomen. Seria powieści zaskarbiła sobie serca milionów ludzi na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones