Recenzja filmu

Małe kobietki (2019)
Greta Gerwig
Saoirse Ronan
Emma Watson

Girlhood

Gerwig zarazem uniwersalizuje historię sióstr March, jak i wprowadza osobisty ton. Sama jest przecież kobietą uwikłaną w ekonomię: reżyserką zależną od budżetu, rynku, box-office'u. Nic zatem
Girlhood
A co, kiedy tekst kultury, na którym ufundowane było twoje dzieciństwo, okazuje się niedoskonały? A co, jeśli w końcu dorastasz i zaczynasz dostrzegać wady historii, którą pokochałeś (czy raczej, jak podejrzewam, pokochałAŚ) pierwszą miłością? Wypierasz, usprawiedliwiasz, zatykasz uszy? Idziesz z duchem czasów/modą/postępem (niepotrzebne skreślić) i weryfikujesz, przewartościowujesz, reinterpretujesz? Uprawiasz retoryczną, obtaczaną w hipokryzji żonglerkę, by i boska świeczka, i diabli ogarek trafiły, do kogo trzeba? Zamierasz w niewygodnym rozkroku między tym, co czuje serce, a tym, co myśli rozum? A może koniec końców nie ma różnicy i wszystko to tylko zwykła sofistyka? Ktoś nazwie to rewizjonizmem, ktoś kompromisem, ktoś niekonsekwencją. Zawsze znajdzie się też ktoś, kto nazwie to zdradą. Greta Gerwig tymczasem nazywa to po prostu życiem.



Nadzwyczajna żywotność "Małych kobietek" nie wskazywałaby, że coś z nimi nie tak. Mimo że książkę Louisy May Alcott wydano w drugiej połowie XIX wieku, wciąż pozostaje ona w druku. Co więcej: regularnie się ją adaptuje. Jeśli nie robi tego akurat Hollywood, to do akcji wkraczają Japończycy. Jeśli Jo March nie gra akurat Katharine Hepburn, to gra ją Winona Ryder. Raz przykrawa się powieść do czasów wielkiego kryzysu ("Małe kobietki" George'a Cukora z 1933 roku), innym razem do najtisowej wrażliwości po-rewolucji-feministycznej ("Małe kobietki" Gillian Armstrong z 1994 roku). Nie wyciągajcie jednak zbyt daleko idących wniosków.

Wbrew pozorom te "Małe kobietki" nie są zbyt elastyczne. Tak, w swoim czasie powieść Alcott była prekursorska, ale był to czas, gdy kobieta względnie rzadko bywała podmiotem. Dziś jest z tym trochę lepiej, więc z książką – siłą rzeczy – jest trochę gorzej. Razi przede wszystkim jej oświatowy ton, rodem z poradnika dla potencjalnej "dobrej żony" (żeby posłużyć się tytułem drugiego tomu powieści). W starciu z tą formą poległa nawet wspomniana Armstrong, mimo że nakręciła wcześniej postępowo-kostiumową "Moją wspaniałą karierę". Jej wersja "Kobietek", chociaż bezbłędnie obsadzona i świetnie zainscenizowana, koniec końców zawodziła. A na manowce prowadziła ją właśnie przesadna wierność literze oryginału, zwłaszcza nieprzekonująca powtórka z konformistycznego zakończenia (jak głosi legenda – niezgodnego z pierwotną intencją Alcott).

Co ciekawe, Greta Gerwig, scenarzystka i reżyserka nowych "Małych kobietek", wymyka się tej pułapce, w zasadzie pozostając wierną książce. Historia jest przecież ta sama co zawsze – niemalże jeden do jeden. Oto niejaki pan March wyrusza na front wojny secesyjnej, zostawiając w domu żonę, Marmee (Laura Dern), i cztery córki: nobliwą Meg (Emma Watson), niepokorną Jo (Saoirse Ronan), nieśmiałą Beth (Eliza Scanlen) i rozpieszczoną Amy (Florence Pugh). W świat dziewczęcej beztroski i niewinnych zabaw panien March powoli wkraczają dorosłe problemy: od ekonomicznych po matrymonialne. Te wyzwania ogniskuje zwłaszcza przyjaźń z bogatym, ale samotnym chłopcem z sąsiedztwa, Laurie'em (Timothée Chalamet). Kobietki powoli uczą się, jak być kobietami.



Wspomniana wierność literze oryginału nie oznacza jednak, że Gerwig opowiada historię po bożemu, od A do Z. Już na dzień dobry wrzuca nas w sam środek fabuły, by przez resztę seansu konfrontować ze sobą dwie płaszczyzny czasowe. Mówiąc językiem książki: drugi tom nieustannie przegląda się tu w pierwszym. Nostalgiczne ciepło retrospekcji kontrastuje więc z chłodnymi błękitami fabularnego "teraz": młodość spowita jest złotą aureolą tak zwanej "magicznej godziny", dorosłość jest już wyzuta z tego czaru. Otóż to: w rękach Gerwig "Małe kobietki" stają się opowieścią o końcu dzieciństwa, o przemijaniu. I jest to zabieg tyleż rewelacyjny, co rewolucyjny.

Narracyjne rozwarstwienie działa bowiem – paradoksalnie – niczym klej. Fabularne przeskoki pomagają wzmocnić ciągi przyczynowo-skutkowe między odległymi w czasie wydarzeniami. A także antycypować zwroty akcji, które w książce przychodzą czasem jakby znikąd. Tak, to wciąż opowieść o niespodziewanych zakrętach życia, ale Gerwig tę krętość tematyzuje. Wszystko, co u pisarki mogło razić, reżyserka poddaje działaniu fabularnej logiki i zamienia w, ot, tkankę życia. Życia, które nie układa się w prostą historię, gdzie jedna siostra jest dobra, a druga zła, na końcu każdego rozdziału czeka zaś morał podpowiedziany przez mamę.

Gerwig ogląda bowiem z każdej strony nie tylko czas, ale i postacie. Główną bohaterką powieści (plus alter ego samej Alcott) jest Jo, obdarzona talentem literackim oraz temperamentem chłopczycy. To z nią sympatyzujemy, to jej kibicujemy. I ta perspektywa siłą rzeczy koloryzuje nasze sądy o reszcie świata przedstawionego. Proste: jeśli ktoś sprawia Jo przykrość, nie lubimy go. Gerwig komplikuje ten układ, rozdziela racje. W jej optyce nawet antypatyczna ciotka March (Meryl Streep) dostaje szansę, by wyjaśnić swój punkt widzenia. Jeśli dramat książkowy (w uproszczeniu) polegał na tym, że świat nie przychyla się do potrzeb Jo, to dramat filmowy (w uproszczeniu) polega na tym, że świat nie przychyla się do niczyich potrzeb. Owo przesunięcie daje dużo ciekawszy, wielowymiarowy obraz.



Taka demokratyzacja robi najwięcej dla postaci Amy. W zestawieniu z Jo wypadała ona zwykle na kapryśną i małostkową. Gerwig tymczasem zdejmuje z niej odium czarnego charakteru. W jej filmie relacja między dwiema siostrami staje się osią historii. Tak jak androgyniczna, eteryczna Ronan różni się od "kobiecej", posągowej Pugh, tak bezkompromisowy idealizm Jo, gotowej pędzić na złamanie karku w pogoni za marzeniami, odnajduje swój kontrapunkt w trzeźwej, konkretnej postawie Amy. I nie chodzi tu tylko o starcie emploi i charakterów. Gerwig wpisuje osobiste wybory bohaterek w szerszy kontekst, patrzy na nie ze współczesnej perspektywy. Pokazuje, że egzystencjalne decyzje – zwłaszcza kobiet – a zwłaszcza XIX-wiecznych kobiet – nie zapadają w próżni. Są wypadkowymi systemu społecznego, mają podłoże polityczne i ekonomiczne.

To punkt, w którym spotykają się wszystkie wektory filmu. Gerwig zarazem uniwersalizuje historię sióstr March, jak i wprowadza osobisty ton. Sama jest przecież kobietą uwikłaną w ekonomię: reżyserką zależną od budżetu, rynku, box-office'u. Nic zatem dziwnego, że tak interesuje ją motyw "narodzin artystki". Silny akcent kładzie się tu na to, że każda z sióstr ma "własną" dziedzinę sztuki: Meg – aktorstwo, Jo – literaturę, Beth – muzykę a Amy – malarstwo. Dużo dyskutuje się o różnicy między geniuszem a talentem, o opozycji między marzeniami a rozsądkiem. Każda z sióstr robi jednak własny bilans priorytetów. Każda pozostaje świadoma, że jako kobieta ma więcej do stracenia, a jej głos w każdej chwili może zostać stłumiony przez jakiegoś uprzywilejowanego mężczyznę.

I tu wkracza metatekstualna klamra, w której Jo negocjuje warunki publikacji swoich prac. Gerwig dyskretnie zaciera granicę między światami prawdy a fikcji: Jo jest tu zarazem bohaterką i autorką "Małych kobietek". Kiedy obcesowy redaktor (Tracy Letts) prawi, że "moralizowanie się nie sprzedaje", a "bohaterka książki powinna na końcu wyjść za mąż albo umrzeć", reżyserka wplata w materię filmu dyskretną krytykę oryginału. To sprytny kompromis. Historia jest niby ta sama, ale Gerwig puszcza do nas oko i delikatnie dystansuje się od mielizn pierwowzoru. W efekcie przekuwa trącącego myszką klasyka w rzecz absolutnie aktualną.



Niektórzy pewnie obruszą się na ten retoryczny wygibas, w którym Greta "je ciastko i ma ciastko". Niesłusznie, bo jej ironia jest ciepła, życzliwa. Nie ma tu hipokryzji, reżyserka nie stawia krzyżyka na książce, którą ekranizuje. Przecież walczy nie tyle z tekstem, co z jego interpretacjami, utrwalonymi przez kolejne adaptacje i przekutymi w garść popkulturowych oczywistości. Nie tyle cenzuruje Alcott, co naświetla zapomniane, wyparte, mniej wygodne fragmenty jej powieści. Dobrym przykładem jest postać Marmee: reżyserka ocala z książki motyw tłumionego gniewu matki March, momentalnie ratując postać od gęby świątobliwej nudziary.

Gerwig wykonuje tu pracę niewidzialną – jak to często z pracą kobiet bywa. Zamiast zatknąć sztandar rewolucji na trupie książki Alcott, dyskretnie przesuwa akcenty, pogłębia konteksty, komplikuje. "Małe kobietki" to - podobnie jak "Lady Bird"– film subtelnego scenariopisarstwa i równie subtelnej reżyserii. Rządzi tu "lekka ręka", dyskretne cieniowanie – a to wyborami castingowymi, a to montażowym akcentem, a to tempem i zagęszczeniem dialogu. W rezultacie ekran tętni życiem, ujmuje plątaniną radości, smutku i wszystkiego pomiędzy. Oglądając, poczujecie zimne ukłucie prawdy, ale i wtulicie się w ciepły kocyk marzeń. Pełna skala doznań. Co tu dużo mówić: kobietki może małe, ale reżyserka i scenarzystka zdecydowanie duża. Tak jak i cały film.
1 10
Moja ocena:
9
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nazwisko Grety Gerwig przy filmie niewątpliwie zachęca do przyjrzenia się takiemu projektowi. Naturalnie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones