Artykuł

American Horror, sorry

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/American+Horror%2C+sorry-92163
W produkcji Ryana Murphy'ego i Brada Falchuka pociąga artyzm graniczący z kiczem. Subtelności kończą się wraz z czołówką, materia samych odcinków to już ćwiczenie w stylistycznym ekscesie, nadmiarze. Ten rozproszony, niejednolity styl "American Horror Story" sprawia, że nigdy do końca nie wiemy, jaki serial oglądamy.



"American Horror Story"
to bardzo zmyślnie zatytułowany serial. Połączenie trzech słów zgrabnie podsuwa nam konteksty, w jakie będzie wpisywać się jego fabuła. W najprostszym sensie tytuł ten oznacza po prostu "amerykańską opowieść grozy" i sugeruje przynależność gatunkową oraz (z grubsza) miejsce akcji. Ale giętkość języka angielskiego pozwala też odczytać tę nazwę jako "historię amerykańskiego horroru", co jest równie trafne – serial jest bowiem prawdziwym potworem Frankensteina, pozszywanym z nawiązań do bogatego dorobku kina grozy rodem z USA. Jest jeszcze trzecia możliwość, sugerowana obecnością licznych odniesień do nawiedzających historię tego kraju mrożących krew w żyłach wydarzeń. Zgodnie z nią tytuł zaprasza nas po prostu do zgłębienia historii Stanów Zjednoczonych – historii, która sama jest niezłym… horrorem. Dużo jak na jeden serial? Cóż, przesyt jest  jednym z ulubionych chwytów jego twórców.

Sklepik z horrorami

Już czołówka daje po oczach bogatą horrorową rekwizytornią. Większość z pojawiających się tu upiornych wizji ma związek z fabułą samego serialu i stanowi rodzaj fatum, zwiastun czekających nas okropności. Przy akompaniamencie pisków i zgrzytów przed naszymi oczami przesuwają się obrazy martwych płodów, upiornych dziecięcych fotografii, korytarzy szpitala psychiatrycznego czy wykrzywiającej się w złowieszczym grymasie figury matki boskiej. Niepokój potęguje jednak nie tylko wykorzystanie upiornej ikonografii, ale i rwany montaż, z wyczuciem dawkujący nam kolejne atrakcje (na przykład migający przez sekundę wizerunek zamaskowanego mężczyzny z sekatorem). Kyle Cooper – autor openingów do dwóch sezonów "American Horror Story" – doskonale zdaje sobie sprawę, że strach wywołuje się raczej sugerując, niż epatując. Dlatego nastroju grozy dopełnia sugestywne wykorzystanie taśmy 16mm oraz ujęć z punktu widzenia bohatera, rodzących pytanie: kto patrzy? Cooper to twórca pamiętnego otwarcia "Siedem"; obrazy z filmu Finchera pozostają w strefie oczywistych skojarzeń wzbudzanych przez czołówkę serialu. Nawet jeśli intencją autora nie było puszczenie oka do widzów. Takich nawiązań jest tu zresztą więcej. W czołówce drugiej serii pojawia się na przykład nienaturalnie wygięte i nieludzko poruszające się ciało opętanej kobiety,  odsyłające oczywiście do "Egzorcysty" czy kinowych spadkobierców tegoż.

 

Formuła zamkniętych sezonów, z których każdy opowiada własną historię, pozwala twórcom "American Horror Story" na eksperymentowanie z coraz to nowymi konwencjami kina grozy. Serial w istocie jest bowiem przeglądem przez kolejne horrorowe tropy. Pierwsza seria wykorzystywała schemat opowieści o nawiedzonym domu, akcja drugiej rozgrywa się natomiast w szpitalu psychiatrycznym. Każde z tych miejsc posiada własne, narosłe przez dekady filmowego straszenia konotacje, które autorzy skrupulatnie wykorzystują. Nie poprzestają jednak na tym. Każdy z odcinków jest rodzajem gry z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami widza. Celem nie jest wynalezienie horrorowego prochu, ale takie zmieszanie znanych wszystkim składników, by stworzyć prawdziwie wybuchową mieszankę. Jak napisała Zeba Blay dla magazynu Slant: "To prawo Ryana Murphy’ego (twórcy "American Horror Story"): wszelkie terrory, które zmieszczą się w 45 minutach, zostaną tam wciśnięte". Istotnie, czego tu nie ma? Duchy, seryjni mordercy, Szatan, kosmici, naziści… Żeby było jeszcze ciekawiej, motywy kina grozy wtłoczone są w matryce dramatu rodzinnego (sezon pierwszy) czy szpitalnego (sezon drugi). Osiągnięty w ten sposób kampowy przesyt jest głównym źródłem płynącej z obcowania z serialem frajdy.

Lekcja anatomii, lekcja historii

Wywiązując się z zawartego w tytule zobowiązania, "American Horror Story" przypomina również co bardziej krwawe epizody z (obfitującej w takowe) historii USA. Nastoletni Tate (Evan Peters) dokonuje szkolnej masakry niczym chłopcy w Liceum Columbine. Seryjny morderca Bloody Face obdziera swoje ofiary ze skóry, po czym wyrabia z niej maski lub lampy, zupełnie jak grasujący w latach 50. Ed Gein (oraz inspirowane nim filmowe czarne charaktery w rodzaju Leatherface’a z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną"). Jedną z  tajemnic skrywanych przez nawiedzony dom zamieszkany przez rodzinę Harmonów jest rozwiązanie zagadki tzw. "Czarnej Dalii", ofiary brutalnego mordu z lat 40. W którymś momencie w serialu pada słowo "Croatoan", związane m.in. z tajemniczym zaginięciem mieszkańców kolonii na wyspie Roanoke w XVI wieku. Nie bez powodu to właśnie w Stanach Zjednoczonych gatunek horroru tak rozwinął skrzydła: Amerykanie są mistrzami w przepracowywaniu narodowych traum za pośrednictwem popkultury. A przy okazji ich spieniężaniu.



Widać to zresztą w jednym z epizodów serialu, gdy Vivien Harmon (Connie Britton) bierze udział w wycieczce śladami lokalnych morderstw. Bus z turystami podjeżdża pod dom, w którym mieszka bohaterka, a pilot z emfazą opowiada krwawą historię posiadłości. To wokół takich brutalnych historycznych faktów rozwija się cały przemysł skierowany do liczących na dreszczyk emocji klientów. Gorzej, gdy – jak Vivien – jest się tej nieruchomości lokatorem... Zwłaszcza że znajdą się zwolennicy silniejszych doznań; im nie wystarcza oswajanie traumy przez bierne słuchanie opowieści o duchach. W którymś z odcinków dom Harmonów odwiedzają fanatycy historycznych rekonstrukcji, pragnący powtórzyć jeden z dokonanych w tym miejscu mordów. Szczęście w nieszczęściu: rodzina Harmonów ocaleje tylko dzięki interwencji nawiedzających budynek duchów.   

Piekło to inni

Ale producenci i scenarzyści nie poprzestają na samej wyliczance tragedii. Z odcinków "American Horror Story" wyłania się również próba diagnozy tej ciągnącej się od lat krwawej serii. Niemal każdy ze skatalogowanych w serialu życiowych horrorów ma podłoże w relacjach społecznych. Widać to już w pierwszym epizodzie, w którym dysfunkcyjna rodzina – w nadziei na uzdrowienie wzajemnych stosunków – decyduje się na przeprowadzkę. Familię Harmonów tworzą zaledwie trzy osoby, ale żadnej z nich nie brak traum. Ben (Dylan McDermott) zdradził żonę z młodszą kobietą (Kate Mara) i toczy wewnętrzną walkę między popędem seksualnym a poczuciem winy. Vivien niedawno poroniła i zmaga się z depresją oraz dylematem, czy (i  jak) wybaczyć mężowi. Ich córka Violet (Taissa Farmiga) z kolei umila sobie trudy okresu dojrzewania regularnym samookaleczaniem.

 

Kością niezgody i generalną życiową zagwozdką jest tu oczywiście kwestia seksualności. W życiorysach byłych i obecnych mieszkańców feralnego domu powracają lęki związane z rozmnażaniem. W te klocki zawsze coś może pójść nie tak i twórcy skrupulatnie prezentują nam wszystkie opcje: jeśli w ogóle dojdzie do narodzin, dziecku grozi bękarctwo, choroby, deformacje albo po prostu… bycie złym do szpiku kości. Sąsiadka Harmonów, Constance (Jessica Lange), doświadczyła niemal każdego z powyższych nieszczęść; co dziecko, to dopust Boży (czy raczej Diabelski – zwłaszcza w przypadku jej wnuka-Antychrysta).

Seks w "American Horror Story" rodzi niemal wyłącznie frustrację i prowadzi do nieszczęść. Pokojówka Moira przypłaciła swoją kusicielską naturę śmiercią z ręki zazdrosnej żony własnego pracodawcy. Na zawsze uwięziona w domu strachów, zadręcza napalonego Bena, jawiąc mu się raz jako ponętna piękność (Alexandra Breckenridge), innym razem jako stara, ślepa na jedno oko służąca (Frances Conroy). Tate flirtuje z Violet, ale gdy ma dojść między nimi do zbliżenia, chłopak okazuje się impotentem. Związek Chada (Zachary Quinto) i Patricka (Teddy Sears) kończy desperacka próba ratowania wzajemnego zainteresowania przez perwersyjny seks w czarnym lateksowym kostiumie. Fetyszystyczna skłonność Leo (Adam Levine) i Teresy (Jenna Dewan-Tatum) do kochania się w niebezpiecznych miejscach pcha ich prosto w ramiona seryjnego mordercy. Siostra Jude (znów Jessica Lange) poświęciła się tępieniu seksualnych dewiacji wśród swoich pacjentów ("uczyniłam duże postępy w powstrzymywaniu chronicznej masturbacji"), ale w zaciszu swojej celi oddaje się lubieżnym myślom z prałatem (Joseph Fiennes) w roli głównej. A pod habitem skrywa czerwoną bieliznę.

   

W moralnie szarym świecie serialu refleksem zła może być tylko jeszcze większe zło. Siostra Jude to żaden anioł, ale jej grzechy maleją w obliczu potworności, jakich dopuszcza się kierujący szpitalem Briarcliff dr Arden (James Cromwell). Dlatego brak tu znanej z licznych horrorów ironicznej pruderii, zgodnie z którą najbardziej rozpustne postacie zawsze umierają jako pierwsze. Z drugiej strony – los, jaki czeka nimfomankę Shelly (Chloe Sevigny), jest jeszcze gorszy niż zwykła śmierć. W każdym razie wstrzemięźliwość – zwłaszcza ta narzucona – również zostaje napiętnowana. "American Horror Story" podejmuje tu dyskurs emancypacyjny. Jeśli w świecie serialu zło podlega stopniowaniu, to kategorycznie najgorszym jego wariantem jest to wyhodowane na seksualnych uprzedzeniach. Największa gehenna staje się udziałem ofiar homofobii, seksizmu czy rasizmu. Lesbijka Lana (Sarah Paulson) musi ukrywać swoje skłonności, a gdy wyjdą na jaw – cierpieć niedolę leczenia behawioralnego oraz terapii elektrowstrząsami. Kłopoty Kita (Evan Peters) wynikają przede wszystkim z faktu, że ożenił się i współżyje z czarnoskórą kobietą. W takim układzie nawet surowa siostra Jude staje się czymś na kształt feministki, walczącej o swoją suwerenność w patriarchalnych strukturach Kościoła katolickiego.

Umrzeć ze śmiechu


Owa wizja ogólnej beznadziejności skutkuje tym, że w "American Horror Story" w zasadzie nie ma sympatycznych bohaterów. Każdy ma jakąś skazę, wadę, coś na sumieniu. Lekka ręka twórców do zabijania (nawet pierwszoplanowych) postaci również nie sprzyja temu, by się do nich szczególnie przywiązywać. Podobnie jak żonglowanie kilkunastoma równoległymi wątkami (zwłaszcza w drugim sezonie). Ale urok serialu nie tkwi w pieczołowicie napisanych charakterach i w zegarmistrzowskim rozplanowaniu fabuły. To, co pociąga w produkcji Ryana Murphy’ego i Brada Falchuka, to dotyk graniczącego z kiczem twórczego szaleństwa. Miejsce na kreujące nastrój grozy subtelne zabiegi jest tu tylko w czołówce. Materia samych odcinków to już ćwiczenie w stylistycznym ekscesie, nadmiarze. Kamera tańczy taniec świętego Wita, a diabeł raz za razem wyskakuje z pudełka. Jessica Lange rozsmakowuje się w swoich postaciach, bawiąc się zmianą akcentu czy wymyślając specyficzny sposób chodzenia. A twórcy tylko czekają, kiedy znów uda im się nas zaskoczyć.

 

Ten rozproszony, niejednolity styl "American Horror Story" sprawia, że nigdy do końca nie wiemy, jaki serial oglądamy. Sezon zaczynający się jak śmiertelnie poważny dramat / ponure kino grozy może w finale przepoczwarzyć się w upiorną komedię w stylu… "Soku z żuka". A targana konfliktami rodzina może odnaleźć wewnętrzną równowagę, dopiero gdy przekroczy granicę makabry w kierunku wyzwalającego czarnego humoru. Żona patroszy męża, ten strzela jej w głowę – i od razu im lepiej: horrorowe przeprosiny przyjęte. I żyli długo i szczęśliwie.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones