Relacja

BERLINALE 2015: "Knight of Cups" i "Mr. Holmes"

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2015%3A+%22Knight+of+Cups%22+i+%22Mr.+Holmes%22-109684
Jednymi z najbardziej oczekiwanych tytułów tegorocznego berlińskiego konkursu były bez wątpienia "Knight of Cups" Terrence'a Malicka i "Mr. Holmes" Billa Condona z Ianem McKellenem w roli tytułowego genialnego detektywa. Przeczytajcie nasze recenzje obu filmów.

***

Kielich goryczy (recenzja filmu "Knight of Cups", reż. Terrence Malick)

"Och, życie!", pada w którymś momencie najnowszego filmu Terrence'a Malicka, a przez widownię przebiega nieśmiały chichot. Niezamierzona ironia tej frazy polega na tym, że życia tu tyle, co kot napłakał. Szumnych deklaracji jednak nie brakuje. "Sny są miłe, ale nie da się w nich żyć", słyszymy. "Teraz nauczam, jak żyć chwilą", mówi w jednej ze scen nauczyciel medytacji. Ale życie u Malicka przypomina raczej taniec nowoczesny uprawiany w designerskich pomieszczeniach niż cokolwiek zwyczajnie, banalnie – hmm – życiowego. Jest w "Knight of Cups" piękno obrazów, jest szlachetność dobrych intencji, ale jest też pustka frazesów i kaznodziejska maniera.



Ale to Malick, było do przewidzenia. Już w ciągu pierwszych kilku minut reżyser (jakże po swojemu!) pokazuje nam Ziemię widzianą z kosmosu, powołuje się na słynną chrześcijańską alegorię "Wędrówka pielgrzyma" i rozpoczyna ciąg nawiązań do Tarota. Tytułowy "rycerz kielichów" (względnie "pucharów") to jedna z kart ezoterycznej talii. Symbolizuje ona młodego, wrażliwego mężczyznę, kochanka, marzyciela i poetę, wiecznie znudzonego i szukającego nowych doznań, mogącego mieć problemy z odróżnianiem prawdy od fałszu. Wypisz, wymaluj: Rick (Christian Bale). Rick pracuje w Hollywood, choć z filmu nie do końca wynika, w jakim charakterze (według opisu fabuły jest scenarzystą). Czas wolny dzieli między bardziej lub mniej poważne romanse z kolejnymi kobietami (Imogen Poots, Cate Blanchett, Teresa Palmer, Natalie Portman, Isabel Lucas), spięcia z bratem lub ojcem (Wes Bentley i Brian Dennehy) oraz nostalgiczne wpatrywanie się w dal. Tęskne spojrzenia rzuca zresztą w zasadzie non stop. Generalnie przechadza się tu i tam, emanując poczuciem niespełnienia, może winy, może skruchy. Ze strzępów rozmów i wydarzeń docierają do nas jakieś fakty z jego życia: jeden z braci Ricka nie żyje, Rick porzuca żonę, Rick ucieka w zapomnienie hulaszczego trybu życia. Ale głębokie oczy Bale'a wciąż uciekają ku horyzontowi, ku sensom, odpowiedziom i tajemnicom.



Niedaleko stąd do fragmentów "Drzewa życia", w których Sean Penn dramatycznie snuł się po jakichś wieżowcach. Można by złośliwie podsumować, że "Knight of Cups" przypomina w zasadzie swój własny zwiastun – tyle że rozciągnięty w czasie do dwóch godzin. Kto widział trailer, ten ma pojęcie, co go czeka. Przed oczami przelatują nam sceny z życia Ricka, płynące z offu monologi wewnętrzne kolejnych postaci zlewają się w jeden strumień świadomości. Ten potok słów i obrazów hipnotyzuje, ale jest raczej bezładny, cokolwiek przypadkowy. Z pomocą natchnionej kamery Emmanuela Lubezkiego Malick ewidentnie próbuje nauczyć nas czułego, wrażliwego patrzenia na świat, medytacji nad chwilą obecną. Szkoda tylko, że zainscenizowane przez niego momenty nie mają w sobie zbyt wiele prozy życia. Bohaterowie, nawet kiedy przechadzają się ulicą czy plażą, poruszają się z wystudiowaną manierą, zataczają wokół siebie kręgi, kreślą jakieś niby-choreograficzne esy-floresy. Powtórzę: bliżej stąd do spektaklu tańca nowoczesnego niż realiów ludzkiej codzienności.
 
Oczywiście, Malick to raczej filmowy poeta niż prozaik. Jego styl zdążył już zresztą stać się tematem żartów. "Pływające" ujęcia, narracja zza kadru, rozluźniona fabuła, "przeboje" muzyki klasycznej na ścieżce dźwiękowej – "Knight of Cups" nie zawodzi w żadnej z tych kategorii. Ale upór, konsekwencja i oryginalność twórcy "Badlands" nie mogą nie imponować.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.



Nie pora umierać (recenzja filmu "Mr. Holmes", reż. Bill Condon)
 
"Ludzka natura wymyka się logice" – mówi Sherlock Holmes. Ma 93 lata i pierwsze objawy choroby Alzheimera. Dawniej przenikliwe spojrzenie jest dziś trochę zamglone, w ruchach nie ma już elegancji, w myśli – perfekcji. Holmes Iana McKellena wydaje się trochę niezdarny, powolniejszy. Kiedy wchodzi do domu na wsi i kapelusz wypada mu z rąk, pomocną dłoń wyciąga do niego gosposia, pani Munro (Laura Linney). W posiadłości na prowincji mieszka też jej syn, około dziesięcioletni Roger (Milo Parker). Sherlock nie będzie tu prowadził śledztwa. Ucieka od miejskich spraw, 221B Baker Street i wyrzutów sumienia wywołanych przegraną sprawą. Dedukcja już nie jest jego najmocniejszą stroną, ale słabość tytułowej postaci to bez wątpienia największy atut opowieści Billa Condona.



"Mr. Holmes" to film z podwójną retrospekcją i skromną, wyciszoną akcją toczącą się w czasie teraźniejszym. Rozwijająca się choroba nie zaciera wspomnień fatalnie zakończonej sprawy Ann (Hattie Morahan), matki będącej w żałobie po dwukrotnym poronieniu. Holmes sukcesywnie do niej wraca, usiłując przypomnieć sobie, co i jak wydarzyło się naprawdę. Jak proustowska magdalenka pojawiają się też wspomnienia jego rozmów z Japończykiem Tamiki Uzemakim (Hiroyuki Sanada). To jego żonie Sherlock zdradza bowiem, że czarny melonik nosi tylko na ilustracjach i bardziej niż fajkę, ceni sobie cygaro. W fabule Condona Holmes ma odsłonić nie tylko swoje słabe strony, ale i prawdziwe oblicze. Nie szukamy więc dowodów popełnionej zbrodni, ale oznak zmiany. Kamera Tobiasa A. Schliesslera uważnie przygląda się Sherlockowi, a my widzimy lekko przygarbioną sylwetkę, głębokie zmarszczki, plamy wątrobowe i czujne, choć zmęczone spojrzenie starego człowieka.

Holmes McKellena nie ma nic wspólnego z ikoną branży detektywistycznej, jaką na potrzeby telewizyjnego "Sherlocka" stworzył Benedict Cumberbatch. McKellen nie kreuje obiektu kultu, ale w mistrzowski sposób wciela się w mężczyznę, który uczy się przyznawać do własnych słabości. Holmes wie też, że staje do walki z przeciwnikiem podstępniejszym od siebie – własną pamięcią, która nie działa według żadnego schematu, figluje i w każdej chwili może wywinąć zabójczy numer. Stara się więc uchronić wspomnienia, spisać je, oczyścić swój życiorys z naddatku literackiej fikcji i opowiedzieć znane wszystkim historie z własnej perspektywy. Jego pierwszym czytelnikiem jest Roger. Najpierw wykrada czystopis z pokoju Sherlocka. Kolejne rozdziały dostaje jednak w prezencie. Między detektywem a dzieckiem zawiązuje się typowa relacja o uczniowsko-mistrzowskim charakterze. Condonowi udaje się pokazać, że obie strony czerpią od siebie wiedzę, która pomaga oswoić nową sytuację.

Całą recenzję Anny Bielak można przeczytać TUTAJ.