Festiwal powoli zmierza do końca, a my podglądamy kolejnych zawodników wyścigu o Złotą Palmę: Michał Walkiewicz pisze o anglojęzycznym debiucie Joachima Triera ("Reprise. Od początku, raz jeszcze"), czyli "Louder Than Bombs", a Marcin Stachowicz pastwi się nad "Marguerite i Julien" w reżyserii Valérie Donzelli. ***
Wykolejeni (recenzja filmu
"Louder Than Bombs", reż.
Joachim Trier)
Jest w filmie
Joachima Triera scena, która ociera się o geniusz. Oto zatroskany ojciec (
Gabriel Byrne) tworzy postać w grze rpg i przemierza cyfrowy świat w poszukiwaniu swojego syna (
Devin Druid) – podobnie jak on skrytego za awatarem. Kiedy wreszcie go spotyka, zatrzymuje się i poddaje fali obezwładniającej czułości. Syn tymczasem, niewzruszony i zaskoczony nieruchomym celem, zatapia w jego czaszce topór. To kapitalna metafora dynamiki między bohaterami: najpierw jest dobra wola i ręka na zgodę, chwilę później padają ciosy.
Osią międzypokoleniowego konfliktu jest śmierć matki (
Isabelle Huppert), która – jak głosi oficjalna wersja zdarzeń – uległa wypadkowi samochodowemu. Chłopak wciąż nie może się pozbierać, ojciec tymczasem zataja prawdę o jej samobójstwie. Oczywiście, nadchodzi czas rozliczeń z przeszłością: nowojorska galeria planuje wystawić fotografie kobiety, zaś wieloletni przyjaciel rodziny (
David Strathairn) szykuje wspominkowy artykuł, w którym nie zamierza oszczędzać czytelnikom niewygodnych szczegółów z jej życia. I tak, ojciec stara się przygotować najmłodsze dziecko na falę uderzeniową. Starszy syn również ma swoje na głowie – spotkanie z byłą dziewczyną wytrąca go z ułudy szczęśliwego życia: u boku pięknej żony i nowo narodzonego syna, na ciepłej uniwersyteckiej posadzie. Bohaterowie próbują się dogadać, orbitują wokół siebie i odbijają od wznoszonych w geście samotności murów. Nad całym tym mikroświatem wisi fantomowa figura matki – większej niż życie reporterki wojennej, która porzuciła domowe ognisko i oddała się pracy.
Trier, znany głównie z nieco pretensjonalnych portretów norweskiej młodzieży oraz zamożnej klasy średniej (
"Reprise. Od początku, raz jeszcze"), przeniósł swoją estetyczną wrażliwość na obcy grunt kulturowy. Jego film to patchwork pozszywany ze skrawków najróżniejszych konwencji i metod narracyjnych. Jest tu trochę kina inicjacyjnego z nurtu homecoming, jest dramat (a nawet dwa dramaty) niespełnionej miłości, są dialogi rodem z filmów
Judda Apatowa ("Jesteś jak Billy Elliot hip-hopu" – powie do filmowego brata
Jesse Eisenberg, podglądając przez uchylone drzwi jego pląsy). Wreszcie – słodko-gorzka komedia o trudach funkcjonowania w związku. Wszystkie składniki nieźle się ze sobą przegryzają, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że
Trier ma problemy z samodyscypliną.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ. ***
Nowa Fala: Odpływ (recenzja filmu
"Marguerite i Julien", reż.
Valérie Donzelli)
Nie mam pojęcia, jak
"Marguerite i Julien" przeszli festiwalową selekcję i znaleźli się w canneńskim Konkursie Głównym – przeważył chyba wysoki poziom "francuskości" tej niebywałej szmiry. Dzieło
Valérie Donzelli to takie lokalne
"Big Love" nakręcone przez zakochanego w
Godardzie twórcę B-klasowej tandety. Reżyserka chciała trochę pocytować, wykazać się kinofilską erudycją, ale słaby warsztat przeważył nad dobrymi intencjami. Całość przypomina popłuczyny po Nowej Fali, skandalicznie nudne i roszczące sobie pretensje do kina artystycznego, w dodatku nieumiejętnie zmontowane i pozbawione jasnej puenty. Szkoda, bo zdaje się, że scenariusz oparto na całkiem niezłej literaturze – powieści
Jeana Grualta, współautora skryptów m.in. do
"Julesa i Jima" François Truffauta i
"Wujaszka z Ameryki" Alaina Resnaisa. Może być jednak i tak, że to właśnie tekst modernisty
Grualta przesądził o anachronicznym kształcie tego filmu. Miało być dynamiczne, inteligentne kino, a w efekcie dostaliśmy niezamierzoną parodię nowofalowców.
Reżyserka usilnie chce skomplikować narrację na modłę eksperymentów
Godarda, ale to, co świeże i kontrowersyjne w latach 60., dzisiaj sprawia wrażenie wypadku przy pracy. Wszystkie te skoki montażowe, nieruchome fotografie a la Chris Marker i dziwaczne zmiany perspektywy nie wnoszą absolutnie nic do banalnej, "rwanej" fabuły. Poza tym
Donzelli, posługując się konwencją bajki, próbuje nas bez skutku przekonać, że tego rodzaju niestandardowe zabiegi formalne są w "przestrzeni umowności" całkowicie usprawiedliwione.
Akcja filmu toczy się więc na dwóch poziomach – z jednej strony mamy pensję dla dziewcząt i nauczycielkę opowiadającą rozchichotanym dzieciakom historię Marguerite i Juliena, rodzeństwa połączonego kazirodczą miłością. Z drugiej – Francję w bliżej nieokreślonej przeszłości (trochę tu XIX, trochę XVII wieku), rządzoną twardą ręką przez króla i kler, gdzie małoletni bohaterowie żyją pod kloszem w baśniowym zamku. Ich związek jest oczywiście obrazoburczy i niemożliwy – para ściąga na siebie gniew rodziny i lokalnych autorytetów, ale uczucia nie da się łatwo ugasić. Obserwujemy najpierw ich dorastanie, później towarzyszymy ucieczce odmalowanej w klimacie
"Bonnie i Clyde'a" – bohaterowie zostawiają za sobą trupy i złamane serca, uprawiają dużo seksu i włóczą się po bajkowej francuskiej prowincji. Jest trochę strasznie, trochę słodko, a do pełni szczęścia brakuje tylko jednorożca i ślubu w Las Vegas.
Całą recenzję Marcina Stachowicza znajdziecie TUTAJ.