Nikogo nie rozczarował: wspomnienie o Krzysztofie Kolbergerze
1. Hasło:
Krzysztof Kolberger. Filmy, spektakle, wiersze. Ale także łagodne rysy twarzy; dobre, mądre spojrzenie; młodzieńcza sylwetka; wewnętrzny spokój, którym emanował. Oraz głos. Jedyny w swoim rodzaju. Głęboki. Mocny i miękki jednocześnie.
Kilka miesięcy temu, w urokliwym Sandomierzu, prowadziłem spotkanie z
Krzysztofem Kolbergerem na festiwalu poświęconym
Andrzejowi Barańskiemu. Żeby przyjechać do Sandomierza, aktor musiał zadać sobie wiele trudu. Całą drogę z Warszawy odbył w pozycji leżącej, ledwo powłóczył nogami. Delikatny, szczupły, zmizerowany mówił: "Nie mam czasu na rzeczy błahe. Jednak uznałem, że oddanie hołdu
Andrzejowi Barańskiemu, najskromniejszemu z największych polskich reżyserów, z którym miałem zaszczyt pracować, jest wysiłkiem, który trzeba było podjąć".
Z Sandomierza zapamiętałem jeszcze jedną scenę. Kiedy rozmowa się skończyła, publiczność ruszyła po autografy – kierując się głównie do pana
Kolbergera. Ustawiła się długa kolejka. Minęło dziesięć minut, może pół godziny. Gołym okiem było widać, że
Kolberger jest wyczerpany, bardzo znużony.
Zatroskana
Albina Barańska, wybitna scenografka, żona
Andrzeja Barańskiego, martwiła się – "Już niech dadzą spokój z autografami, tak bardzo się męczy". Usłyszawszy to,
Krzysztof Kolberger, popatrzył na panią
Albinę, i cicho powiedział: "Wszystko trzeba załatwić do końca. Nikt nie powinien odejść rozczarowany".
Mam wrażenie, że w ostatnich, heroicznych latach życia
Kolberger po prostu załatwiał wszystko do końca. Żegnał się z nami na raty. Pracował, spotykał się z publicznością, udzielał podnoszących na duchu wywiadów. Nikogo nie rozczarował.
2. Kiedy odchodzi ktoś znany, lubiany i ceniony, nie oczekujemy wywrotowych portretów dokumentujących ciemną strony osobowości zmarłego. To nie czas i miejsce na tego typu prowokacje. Jednak czytając ociekające lukrem peany pisane przez osobę skonfliktowaną ze zmarłym, czuję się dziwnie.
Kolbergera na szczęście to nie dotyczy.
Zadziwiające, ale tan aktor naprawdę nie miał wrogów. W środowisku słynącym z kąśliwości, mniej lub bardziej zawoalowanych animozji, postać
Krzysztofa Kolbergera jawiła się jako jasny, świetlisty punkt. Na hasło "Kolberger" zwyczajowo wszyscy się uśmiechali. Nigdy nie usłyszałem, żeby ktokolwiek wyrażał się pod jego adresem z pogardą, złośliwością, lekceważeniem. Nie wypadało.
W 1992 roku,
Krzysztof Kolberger zachorował na raka. Okrutne diagnozy lekarskie neutralizował siłą ducha. W sierpniu zeszłego roku skończył sześćdziesiąt lat. W okolicznościowych wywiadach mówił o nadziei i wierze, które nie pozwalają mu na załamania. Powtarzał: "Odkąd po raz pierwszy przyznałem się do choroby, zrozumiałem, że mówienie o tym jest potrzebne. I to nie tylko tym, którzy zmagają się z chorobą, ale i ich rodzinie, znajomym. Warto wiedzieć, że życie z chorobą taką jak rak jest możliwe, że w pewnym sensie można ją ujarzmić".
Walka
Krzysztofa Kolbergera z nowotworem, która dla tysięcy chorujących w Polsce stała się swego rodzaju drogowskazem i punktem odniesienia, częściowo przesłoniła jego zawodowe osiągnięcia. A mówimy przecież o jednym z najpopularniejszych artystów polskiego kina i teatru XX wieku.
Od scenicznego debiutu w 1972 roku
Kolberger zagrał w teatrze niemal cały kanon romantyczny. Występował również w repertuarze współczesnym. Reżyserował w operze. Kojarzony z literaturą klasyczną i dobrymi manierami, nie unikał teatralnych eksperymentów. Odnalazł swoje miejsce zarówno w teatrze
Janusza Wiśniewskiego, jak i
Krzysztofa Warlikowskiego. Niemniej, zawodowa biografia
Krzysztofa Kolbergera to przede wszystkim romantyzm. Był Konradem w "Dziadach", Zbigniewem w "Mazepie", Janem w "Fantazym". W 2000 roku w Teatrze Narodowym wspaniale zagrał Stańczyka w "Weselu"
Wyspiańskiego w reżyserii
Jerzego Grzegorzewskiego.
Polskie kino początkowo niewiele miało
Kolbergerowi do zaoferowania. Ktoś napisał, i nie jest to stwierdzenia dalekie od prawdy, że był zdecydowanie "zbyt urodziwy" jak na przaśne, PRL-owskie przyzwyczajenia. Pierwsze role
Kolbergera były czysto dekoracyjne. Kacper w serialu
"Ile jest życia" (1974)
Zbigniewa Kuźmińskiego (według powieści
Romana Bratnego) oraz dziennikarz w
"Hotelu klasy lux" (1979)
Ryszarda Bera to słusznie zapomniane, mało istotne wprawki. Najciekawszą filmową rolą
Kolbergera z tego okresu był Piotr Ostoja-Okędzki w
"Kontrakcie" (1980)
Krzysztofa Zanussiego. Typową dla kina
Zanussiego postać zbuntowanego chłopaka, który sprzeniewierza się oportunizmowi pokolenia rodziców,
Kolberger nasycił tonacją nie tyle rebelii, co melancholii. Nerwowy, zagubiony Piotrek, z zaciśniętymi zębami, niepewny swoich uczuć do narzeczonej, gardząc nuworyszowskim ojcem (
Tadeusz Łomnicki), jest nim tak naprawdę zafascynowany.
W tym samym czasie
Kolberger stworzył świetną kreację hrabiego Dezyderego Chłapowskiego w
"Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy", serialu Jerzego Sztwertni z 1981 roku, opowiadającym o Wielkopolanach walczących o polskość w latach 1815-1918.
Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wystąpił w m.in. w
"Jeśli się odnajdziemy" (1982)
Romana Załuskiego oraz w niezwykle popularnym, kostiumowym
"Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" (1982)
Janusza Majewskiego. Niesłusznie zapomnianą, ciekawą kreacją
Kolbergera z tego okresu, była postać leczącego nerwy w zakładzie dla nerwowo chorych filozofa Andrzeja Korwina w
"Cieniu" (1981)
Andrzeja Domalik według "Czarnego mnicha"
Czechowa.
Kolberger stworzył wówczas także przekonujący portret członka podziemnej organizacji w filmie
Kutza "Na straży swej stać będę" (1983), zagrał również w udanym filmowym dyptyku
Barbary Sass na podstawie powieści
Poli Gojawiczyńskiej –
"Dziewczętach z Nowolipek" (1985) i
"Rajskiej jabłoni" (1985).
Był aktorską twarzą kina
Wojciecha Wójcika (szef UOP w serialu
"Ekstradycja", boss mafii w
"Bez litości") i
Jacka Bromskiego (
"Kuchnia polska",
"1968. Szczęśliwego nowego roku"). Zagrał Mickiewicza w
"Panu Tadeuszu" (1999)
Wajdy, Gozdawę w serialu
"Rzeka kłamstwa" (1987)
Jana Łomnickiego, wreszcie Jerzego w altmanowskich
"Dwóch księżycach" Andrzeja Barańskiego. Stworzył kilkadziesiąt kreacji w Teatrach Telewizji, szczególne porozumienie odnajdując we współpracy ze wspomnianym
Barańskim (lekarz w
"Siedmiu piętrach" (1994) Buzattiego, Maurycy w
"Kobiecie zawiedzionej" (1994) Beauvoir).
Ciężka choroba nie oznaczała zwolnienia obrotów. Przeciwnie, po każdej, kolejnej operacji,
Kolberger z zadziwiającym impetem wracał do pracy. Do końca występował w teatrze (ostatnio zagrał m.in. Franciszka w
"Wiele hałasu o nic" Szekspira w reżyserii
Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie i
Jamesa Joyce’a w
"Łucji szalonej" Dona Nigro w reżyserii
Magdaleny Piekorz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie). Ciągle występował w kinie – neurolog w
"Mojej krwi" Wrony, psychiatra w
"Senności" Piekorz, ksiądz w
"Mniejszym złu" Morgensterna i kanclerz w
"Popiełuszce" Wieczyńskiego. Recytował poezję, pracował w dubbingu, reżyserował.
3. Przyglądając się filmografii
Krzysztofa Kolbergera, widać jednak wyraźnie, że najciekawsze, najbardziej zaskakujące twórczo zadania otrzymywał od
Leszka Wosiewicza. U Wosiewicza zagrał blokowego w
"Kornblumenblau" (1988), ambiwalentnego ojca w
"Kronikach domowych" (1997), tajemniczego Reutta w serialu
"Przeprowadzki" (2000), wystąpił także w
"Rozdrożu Cafe" (2005) i w
"Z miłości" (2007).
W
"Kornblumenblau" (1988)
Krzysztof Kolberger zagrał życiową rolę. Pozornie to nie miało prawa się udać.
Wosiewicz w brawurowym debiucie fabularnym obsadził
Kolbergera wbrew stereotypom. W filmie rozgrywającym się w obozie koncentracyjnym podczas drugiej wojny światowej, którego motto stanowiła myśl Montaigne'a, mówiąca, że pozory i maski, nawet w najtragiczniejszych okolicznościach, stają się elementem rzeczywistego oblicza bohatera,
Krzysztof Kolberger zagrał blokowego Kornblumenblau – melomana i sadystę; ale także człowieka uwikłanego w cielesność. Ten gej-sybaryta, zakochany w utalentowanym muzycznie polskim więźniu, znalazł się po prostu w nieodpowiednim miejscu i w niewłaściwym czasie. Kreacja
Kolbergera, niemająca nic wspólnego z utrwalonym wcześniej, romantycznym wizerunkiem aktora, miała charakter przejmującego, prywatnego zwierzenia.
4. "Zimna tajemnica" – mówił wpatrzony w nocną poświatę pisarz Jerzy (
Krzysztof Kolberger), w kulminacyjnym momencie
"Dwóch księżyców" Andrzeja Barańskiego. I dodawał: "Sen tej nocy nie do nas należy"….
Wiadomość o śmierci
Krzysztofa Kolbergera dotarła do mnie na zimowych wakacjach w Krynicy. Dziwny zbieg okoliczności. Przecież właśnie w Krynicy
Kolberger bywał bardzo często. Tutaj pracuje doktor Ewa Sejda, z którą aktor kontaktował się co najmniej kilka razy dziennie. Kojąca atmosfera sanatoryjno-narciarskiego miasteczka podprogowo działa na inne, emocjonalne rejestry. W ostrym, zimowym powietrzu wspomina się inaczej. Być może głębiej?
W piątkowy krynicki wieczór, w dzień odejścia
Krzysztofa Kolbergera, pomyślałem o scenie z mojego ukochanego filmu –
"Komediantów" (1945)
Marcela Carné. W malutkim hoteliku, jakich tutaj pełno, Baptysta (
Jean-Louis Barrault) spotykał Garance (
Arletty). Była noc. Księżycowe światło padało na podłogę, oniemiałe kandelabry, nieskazitelną twarz Arletty, ocieplało także śnieżnobiałą koszulę Baptysty. Tamta epoka kina minęła definitywnie. Garance nie zapewni już nikogo o swoim uczuciu. Ale przecież stare filmy i piosenki, aktorskie twarze i dialogi, albo księżyc w pełni – zostaną z nami na zawsze. Wystarczy, że gdzieś, kiedyś, usłyszymy głos
Kolbergera – powrócą wszystkie księżyce jego talentu. "Zimna tajemnica"…