Od kilku dni w kioskach w całej Polsce możecie znaleźć czerwcowy numer miesięcznika "Film". Tymczasem w
czytelni magazynu na Filmwebie jak zawsze możecie znaleźć najciekawsze teksty z bieżącego wydania. Zaczynamy od polskiej reżyserki
Małgorzaty Szumowskiej, autorki głośnych
"33 scen z życia", która opisuje swoje wrażenia po obejrzeniu
"Antychrysta" Larsa von Triera. Kontrowersyjny horror od dzisiaj możecie zobaczyć w polskich kinach.
LA(R)S I JEGO DIABEŁ
Najdziwniejsze w tym filmie jest połączenie metafizyki, a nawet mistyki ocierającej się o religijną, z prawdziwym horrorem, jakiego nie było od czasu
"Lśnienia". Tu strach działa na poziomie podświadomości, a brutalność przenosi go fizycznie na ekran i działa bezpośrednio na widza.
"Antychryst" opowiada o ZŁU i w przewrotny sposób czyni to zło tak pięknym i tak metafizycznym, że zaczyna się zdawać czymś dobrym...
Kamera z ręki, w stylu starej Dogmy, miesza się z wysmakowanymi ujęciami z kamery Fantom, gdzie obraz płynie w tempie 1000 klatek na sekundę, jak w samochodowych crash testach. Efekty specjalne (skądinąd najwyższa pozycja w budżecie filmu), ożywiają magiczny las i żyjące w nim zwierzęta, tworząc wizualne efekty na miarę obrazów starych mistrzów malarstwa.
Willem Dafoe i
Charlotte Gainsbourg kopulują namiętnie i dziko w korzeniach drzewa... kamera odjeżdża i okazuje się, że para kocha się w otoczeniu martwych ciał. Las powykręcanych sinych dłoni i nóg jest integralną częścią drzewa, kopulacji, splecionych ciał. To zdjęcie obiegło wszystkie światowe media w czasie promocji filmu, a to tylko jedna z niepodzianek, których nie chcę zdradzać. Co ciekawe, w tworzeniu efektów specjalnych ma swój wkład polska firma Platige Image.
Do oglądania
"Antychrysta" zasiadłam bez emocjonalnego nastawienia. Bardzo chciałam ocenić go rzetelnie i z dystansem. Po pół godzinie już nie pamiętałam, że mam coś oceniać rzetelnie, tylko schowana za poduszką, w każdej chwili gotowa ukryć się za nią ze strachu, oglądałam... Film zaczyna przepiękna czarno-biała scena, cała sfilmowana w tempie 1000 klatek na sekundę, w której
Willem Dafoe i
Charlotte Gainsbourg tracą (że wyrażę się tak eufemistycznie) swojego dwuletniego synka. To jedyna, poza ostatnią, scena w filmie, kiedy słychać muzykę. Głos kontrtenoru nadaje jej bardzo ulotny i delikatny wyraz, gdy tymczasem to, co widać, jest ostre i silne. Ten kontrast będzie towarzyszył całemu filmowi.
Od razu uderzyło mnie podobieństwo tej pierwszej sceny do jednej ze scen w
"Zwierciadle" Andrieja Tarkowskiego. Ale im dalej, tym częściej ma się odczucie, jakby
Tarkowski był tu jakoś obecny... Zagadkę rozwiązuje pierwszy napis końcowy: "Dedykuję Andriejowi Tarkowskiemu".
Zresztą cała siła
"Antychrysta" leży w tej mieszaninie Tarkowskiego i brutalnego, hiperrealistycznego, dokumentalnego horroru, gdzie obłąkana, zakrwawiona kobieta goni z nożem swojego męża, by go zgładzić. I prawie jej się udaje.
Na powyższej banalnej kontestacji można by poprzestać, gdyby chodziło o sztampową recenzję. Ale tu chodzi o coś zupełnie innego. Akcja rozgrywa się w małym domu w lesie (domek też bardzo przypominał mi filmy
Tarkowskiego), czyli w wymarzonej scenerii do takich "ekscesów", ale prawdziwa akcja dzieje się w sferze podświadomości bohaterów. Ta podświadomość miesza się z odrealnioną scenerią lasu, który nazywa się Eden.
Żona dostaje obłędu po śmierci synka i obwinia za nią na przemian męża i siebie. Mąż jest psychoterapeutą i próbuje jej pomóc, wywożąc ją do ich domu w lesie i prowadząc tam proces psychoterapii. Ale żona z ofiary przemienia się powoli w drapieżnika. Wcielająca się w nią
Charlotte Gainsbourg zagrała jedną z najbardziej przekonujących ról kobiecych w kinie
von Triera, a konkurencję miała wielką. Chyba po raz pierwszy u
Triera kobieta nie jest ofiarą, przeciwnie – przez długi czas to ona jest silniejsza, napędzana metafizyczną siłą przyrody, odwiecznym atawizmem ziemi, kręgu narodzin i śmierci, brutalnego macierzyństwa zwierząt i obumierania lasu jesienią. Kobieta w
"Antychryście" jest współczesną czarownicą, która pisze pracę o płonących kilkaset lat temu kobietach posądzanych o czary i gnębionych przez całe wieki. Te kobiety i las Eden oraz mieszkające w nim zwierzęta dają bohaterce siłę, którą ona kieruje przeciw mężczyźnie.
Mąż, grany przez
Willema Dafoe, próbując pomóc żonie, robi to w tak chłodny, terapeutyczny sposób, że jego wysiłki zaczynają zdawać się wyuczone, pozbawione emocji, a tym samym prawdziwej chęci pomocy. Kobieta czuje to i jej agresja kieruje się przeciwko niemu. Wraz z agresją narasta w niej atawistyczna erotyczna siła, która pcha ją do kolejnych coraz dzikszych aktów seksualnych z mężem. To ona staje się stroną dominującą w seksie... i w jakimś sensie gwałci męża.
Choć to ona, kobieta – jako cząstka odwiecznej matki natury, kobieta żywcem wyjęta z pogańskich wierzeń – jest tu Antychrystem, to ja jako widz pozostaję – choćby nie wiem, jak strasznie to brzmiało – właśnie z nią; ona jest moją bohaterką, z chłodnym mężem niewiele mnie łączy. Choć minuta po minucie straszliwa zagadka śmierci ich synka wychodzi na jaw, do końca czuję jakiś dziwny związek z tą kobietą i może to właśnie jest najbardziej przerażające w całej tej dziwnej historii.
Lars von Trier ożywia przyrodę (żadne słowa nie potrafią oddać całego jej piękna pokazanego w filmie) i to nadaje filmowi wymiar mistyczny a nawet religijny. Las płacze – jedna z najpiękniejszych, a zarazem najstraszniejszych scen – głosem małego dziecka, drzewa atakują, zrzucając tysiące żołędzi, martwy lis ożywa i przemawia ludzkim głosem, woda przemienia się w krew. Żona nie może chodzić po lesie, bo "pali ją ziemia". Las zawsze był dla mnie takim miejscem z pogranicza czegoś pięknego i strasznego, nawet w słoneczne popołudnie z długimi cieniami drzew, gdy coś czai się tam gdzieś między nimi. To uczucie oddał
von Trier w stu procentach.
Wiem, że ten film podzieli widzów bardziej, niż jakikolwiek inny dotychczas. Będą wśród nich i tacy, którzy odrzucą go całkowicie. Mogę ich zrozumieć, choćby przez wzgląd na niesłychaną brutalność scen erotycznych, w pewnym momencie wręcz niepozwalających patrzeć na ekran. Zresztą ta erotyka zyskuje anty-erotyczny wymiar. Zamienia się w bezwzględną siłę natury.
Jakże oczyszczająca staje się w tym kontekście ostatnia scena... znowu czarno-biała z tym anielskim głosem kontr-tenoru... No właśnie, dla mnie oczyszczająca, choć nie potrafiłabym tego dokładniej wyjaśnić – a dla kogoś innego niezrozumiała.
Może w tym tkwi największa siła
"Antychrysta": w niedopowiedzeniu, w czymś nieodkrytym... Powstało dzięki temu dzieło bliższe traktatowi, a może nawet medytacji. Coś, co dotychczas w kinie udało się tylko
Tarkowskiemu.
Von Trier wszedł do pokoju snu... – jak
Bergman powiedział kiedyś z zazdrością o Tarkowskim.
Małgorzata Szumowska