Razem z tygodnikiem
"Polityka" zapraszamy Was do przeczytania kolejnej relacji Janusza Wróblewskiego
z festiwalu w Cannes. Wcześniejsze teksty znanego krytyka filmowego znajdziecie na jego blogu
wroblewski.blog.polityka.pl Przerwany almo-dramat
Najnowszy film
Pedro Almodovara "Broken Embraces" (Przerwane objęcia) niespecjalnie spodobał się w Cannes. Choć mistrz niesłychanie z niego dumny uważa go za najlepszy w swoim dorobku.
Almodovar nakręcił komedię w stylu noir, z ogromną ilością erudycyjnych odniesień do klasyki gatunku. Można nawet powiedzieć, że jej głównym tematem jest hołd złożony staremu kinu i samemu sobie.
W przeciwieństwie do poprzednich filmów Hiszpana, w
"Broken Embraces" trudno jednak stracić poczucie, w jakiej rzeczywistości i przez kogo podglądanej, się poruszamy. Chociaż najważniejsza jest zabawa w lustrzane odbicia, zawrót głowy – tak charakterystyczny dla odbioru jego groteskowych wizji - odczuwa się tylko wówczas, gdy zna się oryginały, z którymi autor prowadzi wyrafinowany dialog. Doświadczeni kinomani nie będą mieli problemu z ustaleniem, że wszystko jest tam kopią, cytatem, nawiązaniem do, łącznie z powtórką z samego
Almodovara, reżyserującego po 20 latach ponownie swoją ulubioną scenę z
"Kobiet na skraju załamania nerwowego". Oczywiście w innej konfiguracji i z nowymi aktorami.
U Hiszpana sztuczność musi być piękna. Na pewno bardziej pociągająca niż sama realność. Bo emocje rodzą się i wynikają z gry z obrazami. Podwójność, nakładanie się wątków, paralelność scen i ich multiplikacje tworzą regułę dramaturgiczną, której
Almodovar konsekwentnie trzyma się od lat. I zazwyczaj nieźle na tym wychodzi.
Tym razem autotematyzm nie zadziałał. Być może za dużo jest tych wszystkich łamigłówek, postmodernistycznych wtrętów. A może po prostu historia niezbyt porywa. Bohaterem
"Broken Embraces" jest reżyser filmowy, który po wypadku samochodowym traci wzrok, zmienia nazwisko i swoją tożsamość. Staje się pisarzem bestsellerów, podrzędnym scenarzystą, próbującym zapomnieć, kim był. Musi jednak zmierzyć się z przeszłością.
Penelope Cruz gra sekretarkę i aktorkę. Upozowana na
Audrey Hepburn, innym razem na
Marilyn Monroe, zakochuje sie w reżyserze, lecz na drodze do szczęścia staje podstarzały, bogaty, potwornie zazdrosny biznesmen, który nie chce jej wypuścić z rąk. Miłosny trójkąt przypomina sytuację bez wyjścia z melodramatu
"Podróż do Włoch" Rosselliniego. Potem pojawiają się nawiązania do kultowych kryminałów. Jest też zaskakująca, misternie skonstruowana pointa (na pytanie "kto zabił" odpowiedzieć wcale niełatwo).
W tej kiczowatej poetyce filmu w filmie i dość banalnej love story
Almodovar czuje sie jak ryba w wodzie. Wszystko jednak razem wziąwszy nie ma wdzięku, namiętności, humoru poprzednich almodramatów. Pewnie dlatego na nagrody trudno będzie liczyć.