Recenzja filmu

Truposze nie umierają (2019)
Jim Jarmusch
Bill Murray
Adam Driver

My, żywe trupy

Zombie lgną do rzeczy, które kochali przed śmiercią, tęsknią za baseballem, drogimi ciuchami i centrami handlowymi, mamroczą pod nosem "wi-fi", "starbucks" i "nintendo", a Jarmusch pochyla się
Zombie Jima Jarmuscha charczą, sapią i drepczą w rytmie jego największych przebojów. Chociaż potrafią błyskawicznie rzucić się do gardła, raczej nigdzie im się nie spieszy. Mimo że ociekająca krwią wątroba to dla nich łakomy kąsek, przehandlują każdy rarytas za dzbanek świeżej kawy. Powykręcane stawy, nadgniła skóra i bielmo na oczach tylko dodają im uroku. Szkoda, że odziera ich z niego wyeksploatowana na wszystkie możliwe sposoby metafora konsumpcjonizmu.

Akcja filmu rozgrywa się w Ameryce, a raczej w "Ameryce w pigułce", czyli gdzieś w zabitej dziurami mieścinie na wschodzie. Po ulicach szusuje wóz patrolowy, za kółkiem nudzi się para gliniarzy: zbliżający się do emerytury Cliff (Bill Murray) oraz jego młody zastępca Ronald (Adam Driver). Na komisariacie czeka już na nich zahukana służbistka (Chloë Sevigny), na podmiejskiej farmie z dubeltówką gania zwolennik białej Ameryki (Steve Buscemi), zaś w hotelu nieopodal uroki prowincji odkrywa tercet wielkomiejskich hipsterów (z Seleną Gomez na czele). Jest jeszcze las, a w nim wyciągnięty rodem z "Waldenu" Thoreau pustelnik i opiekun przyrody (Tom Waits). Kiedy za sprawą ludzkiej bezmyślności oraz kosmicznego kontrataku Matki Natury umarli powstaną z grobów i zrobią sobie z miasta stołówkę, przeżyją ci, którzy widzieli najwięcej filmów o zombie. "To nie może skończyć się dobrze" – powtarza jak mantrę Ronald. 

Chociaż gatunkowe ramy są dość szerokie, a w kwestii logistyki eliminacji żywych trupów Jarmusch ma coś do dodania, reżysera nie interesuje ani krwawy spektakl (zombie rozpadają się tutaj na popiół, nic efekciarskiego), ani nakręcanie spirali grozy (chyba nie liczyliście na coś innego niż offbeatową komedię?). Wspominany kilkukrotnie George Romero oraz rozkopujący własny grób Samuel Fuller to dla niego ikony bezkompromisowej satyry, zaś kinofilska zabawa to w jego wykonaniu bezwstydny autotematyzm – objawiający się przede wszystkim w nadświadomych, wyczulonych na gatunkowe klisze bohaterach oraz zabawnej, narracyjnej arytmii. Wszyscy mają tutaj świadomość konwencji, na apokalipsę są doskonale przygotowani, wiedzą, że trzeba celować w głowę i zawsze mieć za plecami ścianę. Show kradnie – oczywiście! – Tilda Swinton. Otulona new age’ową aurą, ze szkockim akcentem i mieczem samurajskim na plecach jest jak popkulturowe wyobrażenie na swój własny temat.  

Póki Jarmusch składa kolejne hołdy i bawi się ikonografią, jego film ogląda się z wypiekami na twarzy. Niestety, wraz z klasykami, na ekranie pojawia się również ich dziedzictwo, czyli wątek żywych trupów kojarzonych nieodmiennie z kulturą konsumpcji. Zombie lgną do rzeczy, które kochali przed śmiercią, tęsknią za baseballem, drogimi ciuchami i centrami handlowymi, mamroczą pod nosem "wi-fi", "starbucks" i "nintendo", a Jarmusch pochyla się nad tym upadkiem cywilizacji niczym stary, siwy mędrzec. Ja rozumiem, że instagramerki, społeczeństwo zanurzone w czarnym lustrze i generalna komunikacyjna atrofia to wdzięczny temat na satyrę. Jednak w ustach twórcy "Nocy na ziemi" brzmi to wszystko zbyt deklaratywnie, pozbawione jest jakiejkolwiek ironii i subtelności. Zwłaszcza że dookoła same armaty: globalne ocieplenie, Donald Trump, "naukowcy” z Fox News, rasizm. W normalnych okolicznościach powiedziałbym, że ktoś tu próbuje się asekurować i uszlachetniać gatunek. Wydaje mi się jednak, że to raczej przypadek reżysera, któremu ten film po prostu nie jest potrzebny.  

Żeby opowiedzieć o świecie wypadającym z orbity, Jarmusch nie potrzebował dotąd żywych trupów oraz kosmicznej intrygi. Być może dlatego "The Dead Don’t Die" – mimo oczywistej wartości komediowej – sprawia wrażenie starczego lamentu i przestrzelonej krytyki. "Podziel się ze mną jakąś mądrością" – prosi jeden z bohaterów pracownika firmy kurierskiej (gra go raper RZA, z kolei firma nazywa się WU UPS – oto poziom satyry, z którym mamy do czynienia). "Świat jest pełen drobnych, pięknych detali" – słyszy w odpowiedzi. W poprzednim filmie, wybitnym "Patersonie", z rzeczonych detali Jarmusch potrafił utkać całą rzeczywistość. W "Dead Don’t Die" tylko mu przeszkadzają. 
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Czy w temacie zombie można jeszcze stworzyć coś ciekawego? Na pewno. Przetwarzanie horrorowych motywów... czytaj więcej
Któż z nas nie kojarzy chociaż jednego, położonego na względnym odludziu miasteczka? Życie w takim... czytaj więcej
Najchętniej nie pisałbym nic o filmie Jima Jarmuscha "Truposze nie umierają". Nie wydaje mi się, abym... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones