Relacja

"Chrzest" Wrony spodobał się w Reykjaviku

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/%22Chrzest%22+Wrony+spodoba%C5%82+si%C4%99+w+Reykjaviku-65705
RIFF, czyli wrześniowe kino w Reykjaviku

Reykjavik International Film Festival to impreza zaskakująca pod wieloma względami. Seanse filmowe odbywały się tu nie tylko w kilku salach filmowych, lecz również w basenie pływackim,  eleganckiej restauracji oraz kinie samochodowym. Co więcej, każdy z uczestników miał też okazję wziąć udział między innymi w dwóch spotkaniach z Jimem Jarmuschem oraz w wideokonferencji z Noamem Chomskym. Natomiast dziennikarze i goście festiwalu zostali zaproszeni na spotkanie z prezydentem Islandii, który w ich obecności wręczył honorową nagrodę reżyserowi "Truposza" i "Broken Flowers". Pomimo swojego międzynarodowego charakteru RIFF słynie z przyjemnie lokalnego charakteru. Także w tym roku nie dało się uświadczyć tu tłumów, będących zmorami dużych imprez filmowych, a spacer pomiędzy kinami prezentującymi filmy trwał niecałe dziesięć minut. Festiwal ma także od lat wyraźnie sprofilowany program, koncentrujący się na kulturze krajów nordyckich, ekologii oraz wrażliwości na nierówności społeczne.



Gdybym musiał wskazać tylko jeden film, który chciałbym pokazać polskiej publiczności, to bez wątpienia wybrałbym obraz wzbudzający najsilniejsze emocje. Takim filmem jest moim zdaniem znakomite duńskie "Submarino" Thomasa Vinterberga. Obraz Vinterberga jest adaptacją książki Jonasa T. Bengtssona koncentrującą się na dorosłych losach dwóch braci, wychowywanych przez alkoholiczkę. Film sugestywnie prezentuje pułapkę społecznej stygmatyzacji, z dokumentalną wręcz precyzją używając autentycznych lokalizacji półświatka Kopenhagi i angażując do epizodycznych ról naturszczyków.  Szczególnie dobrze wypada rola wściekłego na życie Nicka, odgrywana przez zawodowego aktora Jakoba Cedergrena, który po jednym z seansów spotkał się z publicznością, by opowiedzieć o kulisach powstawania filmu. Tytułowe "submarino" to tortura polegająca na podtapianiu ofiary tak długo, aż traci ona umiejętność utrzymania się na nogach. W filmie odnosi się ona oczywiście do trudności podniesienia się z patologicznego położenia osób, którym całe życie wmawiano, że do niczego się nie nadają. Film Vinterberga jest jednak czymś więcej niż dramatem społecznym, ponieważ swoją klamrową strukturą oraz licznymi wątkami o metaforycznych oraz symbolicznych znaczeniach nawiązuje między innymi do Biblii i mitologii greckiej. 


"Submarino"

Więzienie to także główny temat mocnego "R" w reżyserii Tobiasa Lindholma  i Michaela Noera. Film zapewne spodoba się osobom znającym takie obrazy, jak "Głód" Steve'a McQueena czy  "Symetrię" Konrada Niewolskiego. Jeśli jednak bohaterowie tamtych produkcji w życiu za kratami przyjmowali niektóre z panujących tam zasad, wpisując je w wyznawane przez siebie przekonania i ideologie, to bohaterowie duńskiego filmu kierują się tylko własnym dobrem  oraz imperatywem przetrwania we wrogim środowisku. Więzienie ukazane jest tutaj jako miejsce pozbawiające człowieka indywidualności, w którym nie ma mowy o jakiejkolwiek resocjalizacji i gdzie nikomu nie można zaufać.

Mniej serio wątek więzienny kontynuuje w swoim obrazie "Pewien dżentelmen" Hans Petter Moland. Film opowiada o kłopotach z dostosowaniem się do życia poza kratami podstarzałego ex-żołnierza mafii. Norweski reżyser w wielu scenach swojej produkcji osiąga skondensowanie czarnego humoru, którego nie powstydziłby się sam Aki Kaurismäki. W jednej z typowych dla tego filmu scen bohater filmu uzależnia się od oglądania polskiej telewizji i przy każdym posiłku bezmyślnie wpatruje się w nasze rodzime teleturnieje oraz filmy. Wielce zabawne są również wątki trawestujące kino gangsterskie. Idiotyczne dialogi i zachowania przedstawicieli zdegenerowanego półświatka przestępczego to kolejny krok po "Pulp Fiction" Tarantino czy "Rodzinie Soprano" Davida Chase'a w dowcipnym dekonstruowaniu filmowych wizerunków gangsterów.



Równie zabawnie, choć wykorzystuje więcej "elementu baśniowego", prezentuje się wchodzące w październiku do polskich kin "Soul Kitchen" Fatiha Akina. Film przedstawia perypetie mieszkającego w Hamburgu Greka Zinosa i grupy jego przyjaciół pracujących w prowadzonej przez niego restauracji. Akin, znany wcześniej widzom z filmów "Na krawędzi nieba", "Głową w mur" oraz dokumentalnego "Życie jest muzyką", świetnie sprawdza się również jako współautor komediowego scenariusza. Zresztą już wcześniej udało mu się napisać dowcipną kulinarną historię do obrazu pt. "Kebab Connection" wyreżyserowaną przez Anno Saul.  Zaryzykuję tezę, że w swoim najnowszym  filmie Akin sięga wręcz po bajkową konwencję: gangsterzy i członkowie marginesu społecznego nie są tu szczególnie niebezpieczni czy przerażający, a mając przyjaciół i rodzinę, można przetrwać nawet największe kłopoty. Sam tytuł można zaś powiązać nie tylko z piosenką The Doors lecz właśnie z wyśnionym przez twórców filmów spojrzeniem na współczesne Niemcy, w których młode pokolenie ma szansę zbudować lewacką utopię tolerancji i dobrej zabawy.

Miłosną historię wykorzystano również ze świetnym skutkiem we francuskich "Fleurs du mal" (Kwiaty zła) opowiadających o romansie, rodzącym się pomiędzy pochodzącą z Iranu Anahitą a mieszkającym w Paryżu Gecko. Nigdy nie byłem fanem wieszczonych już od lat przez filmoznawców haseł konwergencji mediów, jednak film wychowanego w Szwecji i RPA Davida Dusy zrobił na mnie (i wielu innych osobach na widowni) kolosalne wrażenie umiejętnym posługiwaniem się treściami audiowizualnymi z serwisów pokroju YouTube w celu odtwarzania tragicznych zajść w Teheranie. Bohaterowie filmu to dzieci nowych mediów. Zafascynowany tańcem ulicznym Gecko praktycznie całą wiedzę o świecie czerpie z Internetu, zaś jego świetnie wykształcona ukochana tylko dzięki sieci może na bieżąco kontaktować się z przyjaciółmi w swojej ojczyźnie i śledzić  pogarszającą się sytuację osób opowiadających się za bardziej postępowym stylem życia w Iranie. Spontanicznie rodząca się miłość wydaje się bohaterom brnącym przez sztuczną i wrogą rzeczywistość jedynym pewnikiem. Nie bez powodu festiwalowi dziennikarze ochrzcili obraz jako "Romeo i Julię" XXI wieku, choć na szczęście kończy się on mniej dramatycznie.   


"Fleurs du mal"

Kolejnym interesującym filmem jest "Womb" ("Łono") węgierskiego reżysera Benedeka Fliegaufa, którego twórczości poświęcono zresztą osobny blok na festiwalu. Obraz Fliegaufa jest chyba pierwszą tak poważną kinową refleksją na temat klonowania. Twórcy filmu świadomie uciekają od szafarzu science fiction, koncentrując się na psychologicznych aspektach eksperymentu, który dokonuje na sobie Rebecca (Eva Green), stając się matką identycznej genetycznie kopii swojego tragicznie zmarłego ukochanego. Jak wiele innych prezentowanych na RIFFie filmów "Womb" to obraz "wyspiarski", w wielu długich, wręcz medytacyjnych ujęciach prezentujący dramatyczne losy bohaterów, zderzane z pozbawioną moralności dzikością morza. Prezentowane za pomocą zdjęć o małej głębi ostrości elementy związane z wodą, piaskiem i wiatrem zyskują w filmie symboliczne znaczenie, zastępują słowa w dyskusji o słuszności łamania praw natury oraz sprawnie podkreślają trudność określenia statusu ontologicznego potomka głównej bohaterki.    

Z etycznymi problemami mierzy się także kanadyjski reżyser  Maxime Giroux w swoim filmie "Jo jak Jonathan". Tocząca się na przedmieściach opowieść o zbanalizowanym życiu nastolatków w drugiej połowie zamienia się w gorzką medytację na temat niepełnosprawności, uzależnienia od własnego wizerunku, braterskich relacji i odpowiedzialności moralnej za swoje czyny. Podobnie jak w przypadku "Womb" i "Submarino" także w tym filmie zachwycają niespieszne ujęcia, często z bardzo bliska kontemplujące wybrany przedmiot scenografii. Gdy zapytałem reżysera o fascynacje kinem Tarkowskiego, Kieślowskiego i Bressona sprawiał wrażenie, jakby nigdy o owych nazwiskach nie słyszał. Oglądając jednak jedną z końcowych scen filmu, w której kamera obserwuje umieszczoną na dachu samochodu podskakującą w rytm muzyki butelkę z wodą, trudno uwierzyć w prawdomówność tej deklaracji. Przyznać za to należy, że wykorzystana w filmie zasada "mniej znaczy więcej" daje tutaj świetne efekty. 


"Jo jak Jonathan"

Gra pomiędzy Tanatosem a Erosem to z kolei temat chyba najdziwniejszego moim zdaniem filmu prezentowanego w ramach festiwalowych projekcji autorstwa lubiącej audiowizualne eksperymenty reżyserki Athiny Rachel Tsangari. Przerywana improwizowanymi scenkami fabuła "Attenberg" koncentruje się na dwudziestotrzyletniej wyalienowanej Marinie, która próbuje nauczyć się języka cielesności i pożądania od swojej doświadczonej przyjaciółki Belli. Obraz Tsangari oprócz dusznego przesycenia erotyzmem jest również medytacją na temat umierania, bowiem jego trzecim bohaterem jest śmiertelnie chory ojciec Mariny, z którym ta mieszka i którym opiekuje się aż do jego śmierci. Trudno nie powstrzymać się od porównania filmu do pamiętnych "Ukrytych pragnień" Bertolucciego. Z jednej strony, oglądając "Attenberg" tęskni się za prostą elegancją tamtego filmu. Z drugiej, nie można nie docenić jego hipnotycznego wydźwięku i wszechobecnego w warstwie wizualnej poczucia dziwności wywoływanego między innymi dzięki świetnym rolom kobiecym. Nic więc też dziwnego, że rola Mariny przyniosła jej odtwórczyni Ariane Labed nagrodę na tegorocznym festiwalu w Wenecji.        


"Attenberg"

Artystycznymi eksperymentami z postrzeganiem i rozumieniem płci kulturowej zajmuje się także dokument Jo Sol pt. "Fake Orgasm" (Fałszywe orgazmy). Jego bohaterem jest Lazlo Pearlman, którego poznajemy jako organizatora konkursu udawanych orgazmów. Żartobliwy ton pierwszej połowy filmu znika w momencie, gdy odkrywamy sekret ekstrawertycznego performera i historię jego życia. Obraz Sola można potraktować jako "filmowe ABC genderowych teorii dla niewtajemniczonych", jednak w czasie jego projekcji miałem wrażenie nieautentyczności prezentowanego materiału. Jako osoba wychowana na dokumentalnej tradycji produkcji Kieślowskiego czy Łozińskiego nie mogłem powstrzymać również irytacji podczas scen, w których pojawia się sama autorka filmu, przenosząca ciężar obserwacji z bohatera na siebie i swoje przekonania.   

Intrygującym dokumentem okazał się natomiast "Para do życie" będący medytacją na temat meandrów skandynawskiej duszy. Jego twórcy zabierają widzów w podróż po finlandzkich saunach, w których zaciszu bohaterowie filmu dyskutują na temat trudnych i ważnych dla nich spraw, takich jak śmierć najbliższych, praca w wojsku czy relacje z dziećmi. Ku zaskoczeniu widowni obraz kończy się wspólnym chóralnym śpiewem większości jego bohaterów oraz zadedykowaniem filmu "wszystkim mężczyznom Finlandii".



Z prezentowanych na festiwalu islandzkich produkcji najciekawszy wydał mi się najnowszy film Fridrika Thora Fridrikssona, reżysera uważanego za ojca tutejszej współczesnej kinematografii. Prezentowana w najmniejszej sali kina Paradis "Mamma Gógó" jest zarazem najbardziej osobistą produkcją w karierze Fridrikssona. Już pierwsze sceny filmu zawierają wątki autobiograficzne, w których celluidowe alter ego reżysera zaprasza widzów na projekcję "Dzieci natury", obrazu, za który Fridriksson dostał w 1992 roku nominację do Oscara. Jednak w filmowej fabule nikt nie chce oglądać opowieści o dwójce staruszków uciekających z domu opieki, więc jej autor coraz głębiej pogrąża się w długach. Drugim, równorzędnym wątkiem, jest historia rozwoju choroby Alzheimera u matki reżysera i związane z nią perypetie. "Mamma Gógó", podobnie jak wcześniejsze "Dzieci natury", nie jest jednak smutnym portretem starości. Wiele scen zawiera humorystyczne (ale              i bardzo ironiczne) komentarze na temat islandzkiego społeczeństwa oraz tamtejszego przemysłu filmowego, zaś postać nie radzącej sobie z chorobą staruszki wzbudza sympatię i wzruszenie.



Na koniec warto wspomnieć o bloku tematycznym poświęconym Polsce. Z dużą radością obserwowałem dobrą promocję naszego rodzimego kina. Plakaty, fotosy i ulotki reklamowe z "Operacji Dunaj" Jacka Głomba"Sztuczek" Andrzeja Jakimowskiego widziałem w kilku kinach, księgarniach i pubach. Natomiast byłem nieco zdziwiony samym doborem filmów.  Ku mojej konsternacji "Sztuczki" zakwalifikowano bowiem do bloku "kina dla młodszego odbiorcy", natomiast w programie nie uwzględniono filmów pokazujących bardziej różnorodnie i nowocześnie naszą kinematografię, takich jak np. "Wojna polsko-ruska" Xawerego Żuławskiego czy "Made in PolandPrzemysława Wojcieszka. Na szczęście role ambasadorów naszego kraju całkiem nieźle spełniły "Drzazgi" Macieja Pieprzycy, "Wenecja" Jana Jakuba Kolskiego oraz nagrodzony przez jury ekumeniczne i bardzo dobrze przyjęty przez widzów "Chrzest" Marcina Wrony. Siłę oddziaływanie niełatwego filmu Wrony najlepiej udowodniły rozemocjonowanie pytania kierowane do reżysera przez publiczność po projekcji. Mam nadzieję, że również w przyszłym roku nie zabraknie na festiwalu polskich akcentów.



Jeśli miałbym podsumować  tegoroczną edycję RIFF, to, patrząc na przyznane tutaj nagrody oraz analizując poetykę prezentowanych filmów, powiedziałbym, że festiwal w Reykjaviku to impreza doceniająca (a czasem wręcz przeceniająca) nowatorskie podejście do sztuki filmowej i szczególnie koncentrująca się palących problemach współczesności. Obie te cechy są zarazem jej siłą i słabością, bowiem dość jednoznacznie ukierunkowują przyznawanie nagród. Z drugiej strony, RIFF to przede wszystkim festiwal, na którym liczą się biorący w nim udział ludzie oraz samo kino, a nie czerwone dywany i marketing. Miejmy nadzieję, że właśnie ta strategia będzie kontynuowana także w kolejnych edycjach islandzkiego święta filmu.
 

NAGRODY:

Nagroda główna, Golden Puffin, została przyznana filmowi "Le Quattro Volte" wyreżyserowanemu przez Michelangela Frammartina. Film został również nagrodzony przez Międzynarodową Federację Krytyków Filmowych (FIREPRESCI). Obraz  Frammartina jest para-antropologiczną obserwacją życia z tajemniczej perspektywy, której bohaterami są stary pasterz, koza oraz drzewo. Członkowie jury dopatrywali się w filmie głębokiej refleksji na temat cyklów życia i natury, a nawet traktatu o... reinkarnacji.

Nagroda publiczności powędrowała do amerykańskiego reżysera Mike'a Otta, autora filmu "Littlerock". Niezależna produkcja Otta jest kameralną, nieco melancholijną prezentacją życia młodych ludzi w Kalifornii. Jej fabuła prezentuje Amerykę z perspektywy młodej, nie znającej angielskiego Japonki, która w tytułowym miasteczku próbuje zdefiniować swoją tożsamość.

W kategorii filmów dokumentalnych poruszających problemy związane z ochroną środowiska nagrodzono kanadyjski "Earth Keepers" Sylvie Van Brabant opowiadający o aktywiście jeżdżącym po świecie w poszukiwaniu nowatorskich ekologicznych rozwiązań, które mógłby zastosować w społeczności Quebecu.

Jury ekumeniczne Kościoła Islandzkiego doceniło natomiast rumuński obraz "Tomorrow" Mariana Crisana dotyczący emigracji i samopomocy międzyludzkiej oraz nasycony religijnymi odnośnikami "Chrzest" Marcina Wrony będący historią o mafii, poświęceniu i zdradzie.

 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones