Kino nie przestaje być zainteresowanem kinem – i sztuką generalnie. Artyści raz po raz wracają na ekran jako bohaterowie kolejnych filmów. Jest jednak różnica między portretami artystów i artystek przy pracy w "Brutaliście" Brady’ego Corbeta a w "Wystawie" Kelly Reichardt. O tej różnicy – i problematyczności przedstawień procesu twórczego – pisze dla nas Maria Dutkiewicz, tegoroczna laureatka Konkursu im. Krzysztofa Mętraka dla krytyków i krytyczek filmowych. ***
W maju tego roku w Galerii TRAFO w Szczecinie zostało podpisane Nowe Porozumienie, czyli dokument wiążący minimalne honoraria dla osób artystycznych z wysokością obowiązującej płacy minimalnej. Ma ono korzenie w rozwiązaniu sprzed dekady, a podobne stosuje już wiele krajów globalnej Północy. Nowe Porozumienie nie jest propozycją ministerialną – to inicjatywa oddolnego Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej. Do dziś zadeklarowało je zaledwie kilka instytucji, za to instytucji na artystycznej mapie polski prominentnych, takich jak Muzeum Sztuki Współczesnej, Zachęta, BWA Wrocław i właśnie wspomniane wcześniej TRAFO.
To naprawdę duża sprawa – dlaczego? Bo tego typu regulacje sprowadzają pracę w polu sztuki z nimbów na ziemię, gdzie bliżej jest do potencjalnego przeciwdziałania biedzie, zwiększenia bezpieczeństwa i dostępności świadczeń społecznych.
Czym w takim ujęciu sztuka nie jest? Palcem bożym czy elementem ponad-ludzkim, a więc niepodlegającym zasadom ludzkiego świata – czyli budulcem filmowych bohaterów spod archetypu artysta.
Gdybyśmy byli przyjaciółmi, to pewnie byś wiedziałx, że mam osobiste powody, żeby chcieć poruszać ten temat – mimo że z różnych przyczyn cyzelowanie słów w dyskursie porastającym twórczość jest jak wycinanie tępą maczetą drogi w gęstwinie. Otóż zakorzenione przez kulturę romantyczne przekonania o tworzeniu były częścią podstaw moich wyborów, które mają swoje konsekwencje – większość poprzedniej dekady upłynęło mi na zdobywaniu tytułu magistry sztuki oraz pracy w instytucjach kultury.
Filmy z chęcią czerpią ze zbiorowych wyobrażeń krążących wokół słów typu "talent", "natchnienie" albo "obsesja" i "autodestrukcja", a po tej dekadzie flirtu ze światem sztuki jestem pewna tego, co mówię: twórczość nie musi nawet stać obok żadnego z nich.
"Brutalista"
Ale kserowane po stokroć mity rzadko mają szansę być zweryfikowane (ilu widzów biopiców o malarzach zna kogoś, kto utrzymuje się z malarstwa?), więc ich przekłamania mają długie korzenie i twarde owoce. Szlag mnie trafia, jak widzę kolejny portret artystów malowanych toksyną (kiedy wydaje mi się, że przesadzam, to pojawia się coś na kształt "
Brutalisty" i ktoś, kto mówi jak
Brady Corbet).
Dlatego tak wypatruję pojedynczych przebiśniegów: twórców o rysach zwykłych ludzi. Bo mimo że figura upadłego anioła nie do końca rymuje się z posiadaniem ubezpieczenia społecznego, to jest ono całkiem przydatne ludziom na Ziemi.
Przy ziemi
Platońskie założenie, że kreacja to domena ponadludzka, jest głęboko zakorzenione. Ot, pokłosie wrzucania do jednej szuflady pojęć "stwórca" i "bóg". Szukam kontrpropozycji. Nawet jeśli przyjmiemy, że rzeczywistość składa się z dwóch paralelnych porządków, to wciąż tworzenie jest pełnym turbulencji punktem styku (w porodówkach jest coś niebywale lynchowskiego: miejsce ostatecznej ludzkiej kreacji miewa recepcję ze sklejki i ściany pomalowane na miętowo). Jednak zestawianie tych porządków w kontekście pracy tworzy paradoks: kiedy uznajemy osoby tworzące za emanacje demiurga, wyłączamy je z ludzkiej domeny, robiąc z nich jednocześnie ponad- i podludzi.
Dwa lata temu, na seansie "
Wystawy"
Kelly Reichardt, poczułam zimny, źródlany łyk wody – miłą odskocznię od strumienia bohaterów zazwyczaj płynących mocnym alkoholem.
Michelle Williams gra tam rzeźbiarkę, której proces tworzenia jest mi znajomy. To proces długi i przyziemny, poprzetykany sprawunkami wtorków i czwartków, zwyczajny i uczciwy wobec własnej kreatywności. Nie-łatwy, nie-wielki, nie-doskonały, nie-jednorazowy; pełen zmagań z techniką, materią, czasem, zazdrością i środowiskiem.
"Wystawa"
Rzeźbienie w "Wystawie" istnieje obok telefonu do matki, szukania wolnego dnia, ceny sera i wizyty u weterynarza. Poczułam wtedy siłę reprezentacji; powiedzenia: hej, ta rzecz na ekranie jest mi znana – właśnie ona, a nie to, co kojarzę z klasyków kina. Nie obłęd, uzależnienie, autokreację z wysokiego C, ale właśnie
Michelle Williams, która się wstydzi, porównuje do innych, potyka, ma problemy z ciepłą wodą i wciąż wraca do gliny. Podobne podejście do twórczości widać u
Jarmuscha w "
Patersonie" czy u
Wendersa w "
Perfect Days". Jednak w podobnych realizacjach twórczość nie jest traktowana w kategoriach – z braku lepszego słowa – kariery. Tymczasem
Reichardt bycie twórczą osobą wplata w bycie normalną osobą uwikłaną w konkretne środowisko zawodowe. I na tym właśnie polega niezwykłość jej wrażliwości.
Jeśli znacie podobne tytuły i zechcecie się nimi podzielić – chętnie przyjmę rekomendacje. Dyktando talentu geniusza
Skojarzeniem pierwszego rzędu ze słowem "artysta" jest "talent" – a to sexy koncept opowieściotwórczy. Kreacje bohaterów i konstrukcje scenariuszy głównego nurtu zazwyczaj operują według pewnych schematów i zasad; są to sposoby budowania dramaturgii czy ogólne przykazania dotyczące konstruowania bohaterów. Niektóre z nich są absurdalnie proste w swojej skuteczności –
już w pierwszym rozdziale bardzo popularnej książki o pisaniu scenariuszy ("Uratuj kotka") dowiadujemy się, jak sprawić, by widzowie poczuli sympatię do bohatera: powinien on zrobić coś, za co możemy go polubić. Autor książki, Blake Snyder, używa symbolicznego przykładu ratowania kotka. Ilustracjami tego rozwiązania są John Wick (
Keanu Reeves) opiekujący się szczeniaczkiem albo Rick Blaine (
Humphrey Bogart) w "
Casablance" pomagający parze uciekającej przed nazistami.
Inne przykazanie brzmi: bohater powinien być wyjątkowy. Talent załatwia tę kwestię, to proszek wyjątkowości-instant – ale tak traktowany pozostawia posmak nieprzyjemnego uproszczenia.
"John Wick"
Mechaniczność tego przepisu skutkuje ogromną dysproporcją w pokazywaniu realiów pracy twórczej.
To, co mnie dotyka, to nie jakość tych przedstawień (która bywa i fatalna, i świetna), ale raczej konsekwencje jej schematyczności. Nie ma co udawać, że praca twórcza jest wyłącznie podobna do biurowej, bo talenty rzeczywiście istnieją – naturalne predyspozycje, wyjątkowe zdolności czy ponadprzeciętna wrażliwość sprawiają, że urzeczywistniają się dzieła. I dobrze: dzięki nim istnieje zarówno muzyka Mozarta, jak i wybitny film
Formana o talencie Amadeusza i zazdrości Salierego. Ale wskutek atrakcyjności talentu mimochodem wykorzenia się domyślnie nużącą i repetytywną pracę, a zostaje głównie przy noszącej w sobie znamiona boskiego potencjału kreacji twórczej.
Dodając do tej mieszanki fakt, że łatwiej sprzedaje się znane nazwiska, zyskujemy całą rzeszę fabularyzowanych biopiców, które kultywują mity przebierając je w pióra prawdy o jednostce: "
Frida", "
Vincent i Theo" (czy każda inna wersja biografii Van Gogha, których zbiorowo szczerze nie cierpię), "
Basquiat", "
Pollock", "
Ray", "
Bohemian Rhapsody" i temu podobne.
Interesującym przykładem jest polska seria filmów Łukasza Rondudy, których bohaterami są aktywni, żyjący twórcy. "Frida"
Konsultowano się z nimi podczas powstawania filmów (
Oskar Dawicki nawet gra samego siebie w "
Performerze", pod wieloma względami najciekawszym tytule Rondudy), a reżyser jest także znanym kuratorem sztuki – w teorii wszystkie te składniki powinny zaowocować świadomymi portretami: wręcz wydawałoby się, że mogłyby przybliżać realne problemy, z którymi mierzy się polskie środowisko artystyczne. Jednak tu problem nie tkwi w nieakuratności, ale w niuansie balansu między oparciem o fakty, często uprawianą autofikcją a tworzeniem bohatera filmowego: ostateczny miks kultywuje dominujące indywidualistyczne narracje, obraz wyjątkowości oraz osobności artystów wobec społeczeństwa.
Bohaterowie "
Serca miłości", "
Wszystkich Naszych Strachów" i "
Performera" – czyli kolejno postacie wzorowane na Wojtku Bąkowskim i Zuzannie Bartoszek, Danielu Rycharskim, Oskarze Dawickim – scalają sztukę z osobą ją uprawiającą.
W ten sposób stawiają znak równości między tożsamością (poniekąd) zawodową a osobistą. Wynika z nich, że bycie artystą jest wpisane w tożsamość; skoro się nim jest, a nie zostaje, to uprawianie twórczości nie jest pracą, ale cechą. Talent się ma albo się go nie ma i nie da się nic na to poradzić. Wniosek jest taki, że z boskim przeznaczeniem uprawiania sztuki człowiek wybrany się rodzi. Nie można go zmarnować, trzeba o niego dbać, się mu poddawać, traktować nadrzędnie wobec przyziemnych spraw (czy należy spodziewać się po geniuszu, że będzie pamiętał o kupowaniu bułek na śniadanie?). No i inni też powinni podporządkować się jego zasadom.
"Serce miłości"
I oto pokutują skutki tego myślenia: dopiero teraz – do końca maja 2025 – odbywały się organizowane przez MKiDN konsultacje dotyczące ustawy o zabezpieczeniu społecznym zawodowych artystów w Polsce. Bardzo cieszę się, że to się dzieje, ale zatrzymajmy się tu na moment.
Skoro konsultacje na ten temat trwają, to znaczy, że do teraz włączenie do systemu ubezpieczeń społecznych z tytułu wykonywania swojej pracy nie przysługiwało i wciąż nie przysługuje tym osobom. (Wątek poboczny: dlaczego podobnego skutku nie mają filmy o geniuszach matematycznych czy fizycznych?)
Jest jeszcze jeden wymiar: filmowe przedstawiania kreacji są w gruncie rzeczy autotematyczne. Uroboros zjada swój ogon, a dzieła o tworzeniu tworzą twórcy.
Czyżby mit artysty był tak skuteczny, ponieważ kultywowany jest przez samych zainteresowanych, a oni z chęcią i dużą częstotliwością podejmują bliski temat? Metaopowiadania o własnej wyjątkowości brzmi jak koszmarna megalomania, ale sprawę komplikują kolejne świetne realizacje:
Bob Fosse reżyseruje własną śmierć w "
Cały ten jazz",
Paolo Sorrentino przechadza się po Rzymie w "
Wielkim Pięknie",
Charlie Kaufman zapętla się w "
Synekdosze, Nowy Jork". Postacie
porte-parole mają ugruntowane miejsce w kanonie kina – twórcom całkiem dobrze wychodzą autoportrety. Tym łatwiej im przekonać widzów do wiary w ich wyjątkowy, indywidualny geniusz. Czyż nie jest symptomatyczne to, że używam nazwisk reżyserów, podpisując zbiorczo pracę wielu głów?
"Cały ten jazz"
Obsesja i destrukcja
Schemat jest znany: osoba pełna pasji poświęca wiele (czas, pieniądze, relacje, zdrowie fizyczne i psychiczne), by osiągnąć sukces w swojej dziedzinie. Ale gdyby tworząc dzieło, należałoby doszczętnie zniszczyć siebie, to na świecie byłyby wyłącznie debiuty.
Niestety: szaleństwo się sprzedaje, więc w gratisie dostajemy romantyzowanie zaburzeń psychicznych i autodestrukcji. Szczęściarz z tego, kto nie miał w swoim otoczeniu kogoś wjeżdżającego na czołowe zderzenie z tą romantyczną wizją.
A czy rzeczywiście kreatywność jest powiązana z cierpieniem psychicznym? Cóż – żeby odpowiedzieć na to pytanie, sięgnęłam do badań z dziedziny psychologii i znalazłam w nich odpowiedź, która jest, jak to często bywa, niejednoznaczna: i tak, i nie, to zależy, bywa, nie musi, może.
Istnieją badania, które wykazują wyższe ryzyko występowania zaburzeń psychicznych u artystów, ale w nowszych modelach zwraca się uwagę nie tyle na diagnozy, co na tzw. cechy psychotyczne, które wskazują na zdolności wymyślania wielu alternatywnych rozwiązań, niezwykłych skojarzeń, otwartości na doświadczenie – niekiedy obecne u osób twórczych bez spełniania kryteriów choroby. Niemniej kino odmienia przez wszystkie przypadki napięcie między sztuką a cierpieniem.
"Whiplash"
Kanoniczny duet ilustrujący archetyp artysty pochłoniętego destrukcyjną obsesją tworzą jazzowy "
Whiplash"
Damiena Chazelle'a i baletowy "
Czarny łabędź"
Darrena Aronofsky’ego.
Diament wydobywa się tam pod presją, która w finałowych scenach (w uproszczeniu) usprawiedliwiona jest doskonałością dzieła. Ale artysta i zaburzenia to nie tylko te dwa filmy o dążeniu do perfekcji – to także "
Tár", "
Czerwone trzewiki", "
Birdman", "
Reprise" czy cała fura wspomnianych wcześniej biopiców skupiających się na chorobie psychicznej lub uzależnieniu artysty.
Uzależnienie to szczególny fabularny rekwizyt; motyw tak wszechobecny, że aż przezroczysty, przedstawiany niemal jako część procesu twórczego, coś między przekleństwem a katalizatorem – w tym motywie szczególnie lubują się filmy muzyczne. "
Rocketman", "
Back to Black", "
The Doors", "
Control" czy też zupełnie wyimaginowana fabuła wszystkich wersji "
Narodzin gwiazdy" – opowieść o twórczym ciągu heroinowym, pijackiej inspiracji i nieuchronnej autodestrukcji powraca jak refren.
W tych filmach to właśnie cierpienie czyni postać "autentyczną", intensywną, przekraczającą granice – a przez to "wielką". To mit, który sięga głęboko, znów pobrzmiewają echa boskich-nie-ludzkich porządków. W literaturze:
Bukowski,
Hemingway, beatnicy. W popkulturze mojego okresu dorastania: "
Californication" i nastolatki, które chcą być jak Hank Moody.
"Control"
Wnioskiem z tego typu uproszczeń jest wyłączenie tworzenia z porządku naturalnej ludzkiej ekspresji – coś, co wydaje się naturalną cechą umysłu, przypisuje się wyjątkowym jednostkom.
Od pięćdziesięciu lat znane są "badania geniuszu George'a Landa", przeprowadzone na grupie dzieci testowanych w wieku 5, 10 i 15 lat, które wykazały, że 98% pięciolatków wykazywało wysoki poziom twórczości, ale odsetek ten gwałtownie spadał wraz z wiekiem: u 10-latków wynosił już tylko 30%, a u 15-latków – 12%. Wśród dorosłych – zaledwie 2%. Czy jakąkolwiek przyczyną tego spadku jest zetknięcie się z mitami oplatającymi sztukę? Za ile punktów procentowych tego spadku odpowiada wiązanie kreacji z chorobą psychiczną, biedą, talentem, bogiem i dysfunkcją?
A teraz ćwiczenie: przeprowadzona w 2008 roku metaanaliza dwudziestu pięciu badań na temat emocji i twórczości (Baas, De Dreu & Nijstad) sugeruje, że pozytywne emocje znacznie częściej sprzyjają kreatywności niż cierpienie. Jak wyglądałoby Twoje podejście do tworzenia, gdyby to ono było podstawą archetypu artysty? Bieda rozwój i ekonomia
W postrzeganiu pracy twórczej spotyka się wiele paradoksów. Z jednej strony jest ona wynoszona na piedestały jako kamień węgielny kultur i tożsamości, z drugiej – marginalizowana i uznawana za coś zbędnego, nieważnego, bo na pierwszy rzut oka kapitalistycznie nieopłacalnego. To samo dzieje się w opowieści o warunkach ekonomicznych: zazwyczaj przedstawia się je w skrajnościach – jako wielką biedę lub horrendalne bogactwo. Odzwierciedla to realnie występującą wysoką amplitudę:
większość osób artystycznych ma bardzo niskie dochody, ale artyści-supergwiazdy otrzymują bardzo wysokie wynagrodzenia. Problem pojawia się jednak, kiedy ową biedę nie traktujemy jako skutek, ale też przyczynę.
Raport "Fabryka Sztuki" (Bęc Zmiana, 2015) dość przyziemnie wykazuje, że w rozwijaniu kariery artystycznej kluczowe jest posiadanie własnego mieszkania – jeśli nie jest się szczęśliwcem z M, to duża szansa, że tworzyć się przestanie. Z tego raportu płynie wniosek, że bieda nie pełni roli motora twórczego, ale bardziej zapory.
Zbyt często zdarzyło mi się słyszeć, że brak stabilności twórców powiązany jest z ich rzekomym brakiem wkładu w rozwój gospodarczy państwa.
Choć wiązanie kultury z bezpośrednim zyskiem uważam za nieporozumienie, to nie należy pomijać faktu, że praca twórcza może mieć realny i bardzo wymierny wkład w gospodarkę. Przykładem jest Korea Południowa od lat dziewięćdziesiątych świadomie rozwijająca krajowy
soft power – czyli miękkie sposoby na zwiększenie PKB i siły geopolitycznej. Wynikiem polityki inwestującej w kulturę jest coś nazwane K-brandingiem, którego pośrednim efektem jest niewyobrażalna światowa popularność K-Popu (na czele z boysbandem
BTS), K-Dram, K-Beauty, K-foodu oraz produkcji telewizyjnych i filmowych, jak chociażby "
Parasite"
Bonga Joon-ho, którego oscarowe zwycięstwo było bezprecedensowe. Słynna anegdota mówi, że Prezydencka Rada Doradcza ds. Nauki i Technologii przedstawiła prezydentowi Kim Young-samowi prezentację na temat potencjału eksportowego przemysłu kultury i zwróciła uwagę na fakt, że "
Park jurajski" wygenerował tyle samo przychodu, co eksport 1,5 miliona samochodów Hyundai za granicę.
Soft power to siła, o której przypomina kimchi w lodówce, reklama "Squid Game" w centrum Warszawy i koreański krem przeciwsłoneczny na twarzy. ***
Kolejne eschatologiczne pytanie: czy sztuka ma jakąkolwiek moralną powinność wobec rzeczywistości? "Tak" ogranicza, "nie" jest nieodpowiedzialne.
W mojej głowie przeważająco prekarne warunki pracy twórczej są znanym faktem – ale od czasu do czasu ktoś z otoczenia zdziwi się, że osoby o wysokim kapitale symbolicznym nie mają pieniędzy na swoje projekty albo że autorx nie zarabia na popularnej wystawie. I wtedy widzę sens w tym, żeby mówić o tworzeniu, mimo że mówi się niezbyt łatwo. To taki temat, w którym porusza się jak na torze przeszkód: teren jest gęsto porośnięty i różnorodny, pełen pułapek samozaprzeczeń, słów zapadających się pod własną wagą (sztuka, artysta, bóg? c'mon) czy zdań dotyczących albo wyalienowanego szczegółu, zbytniego uogólnienia i uproszczenia, albo niezrozumiałego komplikowania (spragnionych artystowskiego bełkotu odsyłam do "
The Square" lub oldskulowego fejsbukowego fanpejdża Podpisy pod obrazkami w MOCAK-u).
Wobec niemal każdego stwierdzenia istnieje całkiem słuszna i gotowa do wystrzelenia kontra, która często czai się pod własnym językiem. Ta niecna potrzeba mówienia wyłącznie monolitycznej prawdy objawia się u mnie zazwyczaj głównie autocenzurą i wychodzenie z niej to walka o formułowanie precyzyjnych myśli. Dlaczego więc w ogóle go podejmować? Sama zadaję to pytanie, trochę plując sobie w brodę za chęć znoszenia tego znoju. Towarzyszący mi przy tym stan dobrze oddaje tytuł niedawnej wystawy w Zamku Ujazdowskim, który został zaczerpnięty z pracy Wojtka Bąkowskiego (czy Wojtka Bąkowskiego z "Serca Miłości"): "Robienie nowych światów zamiast dać spokój". Moja odpowiedź na pytanie, czemu nie dać spokoju, jest całkiem prosta: bo skoro stare są pełne wad, to stale istnieje potrzeba robienia nowych światów. Potencjalnie wciąż będą pełne innych wad, ale może nie ma co wyprzedzać faktów.
xxxx
To moje zdanie przewodnie:
Carrying the unpredictability is romantic but not employable.
Więcej o Nowym Porozumieniu pisze Aleksy Wójtowicz tu:
https://areyoureallyfromtheartworld.substack.com/p/ile-powinni-zarabiac-artysci-i-artystki?fbclid=PAZXh0bgNhZW0CMTEAAacGb1taHnXFjSf1wUer3RRxouWyp-xZTaGE4MhkcykzBPFAO4-1eoXUcVNfcw_aem_9vk1rhi--QOpU1wQwOkoqA&just_subscribed=true + podziękowania za konsultacje Antkowi Burzyńskiemu z Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej
O soft power Korei Południowej:
https://www.airuniversity.af.edu/JIPA/Display/Article/3212634/the-growth-of-south-korean-soft-power-and-its-geopolitical-implications/ O akcji Kultura się liczy
https://nck.pl/szkolenia-i-rozwoj/projekty/kultura-sie-liczy-/blog/rynek-pracy-artystow-kultura-sie-liczy- Czarna Księga Artystów Polskich, fragment Kuby Szredera
https://magazynszum.pl/praca-prace-i-sztuka-o-roznicach-miedzy-praca-pracownikow-sztuki-a-wytwarzaniem-artystycznych-prac/ Raport Fabryka Sztuki Bęc Zmiany
https://issuu.com/beczmiana/docs/fabryka_sztuki/220 Badania:
Kyaga, S. et al. (2013).
Mental illness, suicide and creativity: 40-Year prospective total population study. Journal of Psychiatric Research, 47(1), 83–90.
Fink, A., Benedek, M. (2014).
Creative cognition and the EEG: Electrophysiological correlates of divergent thinking. Neuroscience & Biobehavioral Reviews, 44, 111–123.
**** Baas, De Dreu & Nijstad, 2008