Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci i ten HOTSPOT nie jest szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.
***
Mniej więcej w połowie maja orientuję się, że coś tracę. Wiedziałam, że pierwsze dwie części gry o Wiedźminie odniosły jakiś sukces; teraz "Dziki Gon" jest wszędzie, może poza moją z zasady niemal pustą lodówką. Pojawia się nostalgia. Nostalgia wywołuje zazdrość. Ktoś, być może porządnie, a co najmniej ciekawie, wziął na warsztat książki, które niegdyś zawróciły mi w głowie. A ja jestem ignorantką odciętą od bardzo ważnej gałęzi (pop)kultury i kiedy myślę "Wiedźmin" i "adaptacja", natychmiast czuję smak zażenowania.
W roku pańskim 2001 chodzę jeszcze do podstawówki, jestem krągłym, nieznośnym nerdem i bardziej od "Wiedźmina" interesują mnie ekranizacje
Sienkiewicza (tak, jest to rok
"Quo vadis" i
"W pustyni i w puszczy"). Książki
Sapkowskiego po raz pierwszy przywozi do naszego domu mój nieco starszy kuzyn, ale jeszcze po nie nie sięgam; gwałtowną miłością do fantasy zapałam dopiero pod koniec roku, kiedy w okolicach Bożego Narodzenia zacznę czytać "Władcę pierścieni". Na "Wiedźmina" przyjdzie czas prawie trzy lata później, kiedy podczas dwutygodniowych wakacji dwa razy przeczytam wszystkie opowiadania i połowę sagi. Ale nie w tym rzecz.
Mimo swojej ówczesnej ignorancji doskonale pamiętam – lub wydaje mi się, że pamiętam – przemarsz tego filmu przez polskie kina, recenzje rozjeżdżające go metodą walca, zdjęcia
Żebrowskiego i
Wolszczak w każdym kolorowym magazynie i kpinę z komputerowego smoka. Prawie każdy artykuł w prasie rozpoczyna się kulawą definicją fantasy. Pojawia się też zjawisko "fanów protestujących w internecie" – legendarnego Komitetu Obrony Jedynego Słusznego Wizerunku Wiedźmina, fandomowego (choć może symptomatycznego niestety) kuriozum.
Andrzej Sapkowski udziela enigmatycznych, mocno ironicznych wywiadów i dystansuje się od całego zamieszania.
Dzisiaj filmowy
"Wiedźmin" wydaje się synonimem kina-klęski, z łoskotem wieńczącym problematyczną dla polskiego kina dekadę lat dziewięćdziesiątych. Dwadzieścia milionów złotych utopionych w cynicznej pulpie. Ironicznych kontekstów nie brak: w październiku 2001 roku producent filmu, nie kto inny jak Lew Rywin, mówi w wywiadzie, że "Wchodząc do kasyna, nigdy nie zdradzam, na jaką wygraną liczę. Jeśli film się spodoba, to możemy kręcić jego drugą część. Stoimy gotowi, w blokach startowych". Druga część, oczywiście, nigdy nie powstała; w jakim jeszcze "bloku startowym" stał gotowy Lew Rywin, dowiedzieliśmy się jakiś czas później.
"Wiedźmina" się dzisiaj w Polsce nie ogląda: funkcjonuje jako zestaw memów, jako ten żenujący smok i ta okropna
Wolszczak-Yennefer. Oraz tylko
Ciechowski się obronił, aby było czarno-biało, a nie tylko czarno. Istnieje więc obraz
"Wiedźmina" jako polskiej bylejakości, któremu po latach zaradzić ma
Tomasz Bagiński rozwijający projekt nowego filmu z błogosławieństwem PISF-u.
Może więc czas, aby przyjrzeć się temu dziwactwu od nowa, jako że moje umiejętności w obchodzeniu się z wszelkiej maści grami zostały zamrożone na etapie trzecich
"Heroesów". Kiedy więc moi koledzy i koleżanki przyklejają się do konsoli (chyba? wiem tylko tyle, że konsole wcale nie wyglądają tak jak w
"eXistenZ", a szkoda), ja spędzam około dwunastu godzin w wybornym towarzystwie:
- złych dziadków górskich;
- kartonowych bazyliszków i strzygi, która wyglądała trochę jak z pierwszego sezonu
"Buffy";
- legendarnego
Chyro-smoka oraz małego smoczątka, który był konikiem morskim, tyle że lądowym (ale to akurat pamiętamy z filmu, Yennefer-
Wolszczak tuli smoczątko do łona);
-
Daniela Olbrychskiego w roli Króla Elfów (
Olbrychski mówiący po elficku, polecam);
- a także innych elfów, które nie są
Olbrychskim (pojawia się tam słuszna przecież myśl, że nie powinniśmy wyganiać ich do lasu);
- najbardziej irytującej aktorki dziewczęcej w roli Ciri (za co serdecznie przepraszam);
- licznych, mniej lub bardziej anonimowych biustów;
- wspaniałej scenografii, to znaczy zamków, które instynktownie rozpoznaję jako krajobraz znajomy, tylko że wtopiony w mityczną rzeczywistość, co powoduje jedyne przyjemne ciarki podczas tego nużącego maratonu;
-
Anny Dymnej i
Ewy Wiśniewskiej, którym należy się szacunek (tak to już jest z aktorkami-matronami, wypadają nieźle nawet w koszmarnych scenariuszach, może gdyby wszystkie złe filmy opowiadały o kobietach po pięćdziesiątce, nie byłoby złych filmów);
...by stwierdzić, że problem z
"Wiedźminem" jest problemem głębinowym i sięga znacznie dalej niż rozłożone skrzydła komputerowego
Chyro-smoka.
I kiedy teraz, tydzień po finale piątego sezonu
"Gry o tron", czytam wywiad z Michałem Szczerbicem, muszę przecierać oczy ze zdumienia: "Aby Geralt był postacią wiarygodną, nie jednowymiarową, trzeba sięgnąć do spraw, które są w książce tylko leciutko zarysowane. W filmie nie można na tym poprzestać, bo wiele rzeczy byłoby dla widza niejasnych. W serialu wyłożony jest proces ewolucyjny bohatera i jego dążenie do człowieczeństwa. To wzbogaca bohatera, wzmocni sympatię do niego i przybliży go widzowi" ("Gazeta Wyborcza", 17 października 2000). Wydaje mi się ta wypowiedź bardzo symptomatyczna: u podstaw klęski
"Wiedźmina" nie leży techniczna bieda, tylko niezrozumienie sukcesu
Sapkowskiego. "Chandleryzm" bohatera, o który wielokrotnie dopominał się Maciej Parowski, pozostaje tu zupełnie nierozpoznany. "Widzowie nie polubiliby kogoś o statusie szczurołapa czy hycla", mówi dalej Szczerbiec. Na szerszym planie umyka też podstawowa struktura wiedźmińskich narracji.
O
George'u R. R. Martinie mówi się często, że zbudował
"Grę o tron" (purystów proszę o wybaczenie, nie będę tu oryginalnym tytułem...) na odarciu
Tolkiena z metafizyki. Albo raczej – że wymienił metafizykę na krwawe zamkowe intrygi (jeśli metafizyka czy natura w jego świecie istnieją, to w sposób oderwany od pojęć dobra i zła; proszę o uwagi w komentarzach, jeśli się mylę). Jeśli tak, to
Sapkowski robi jeszcze więcej; polityka u niego istnieje, ale obserwowana z dystansu, opowiadana często przez graczy czwartego planu i mrowie narratorów niewiarygodnych. To świat lepiony z baśni, legend i pijackich plotek, opowieści snute z perspektywy błotnistego gościńca i wychodka za karczmą. Postać Geralta jest logicznym następstwem tej metody. Czytelnik kleci sobie jego obraz z opowiadania na opowiadanie, rozpoznając wprawdzie ogólny zarys postaci (melancholię mężczyzn ponurych, którą często tak lubimy), ale nie ma to nic wspólnego z biograficznym kiczem, który różni twórcy zbyt często utożsamiają z, za przeproszeniem, psychologiczną głębią. Przytoczona powyżej wypowiedź Szczerbca odnosi się do pomysłu, by serial rozpocząć trzema odcinkami opowiadającymi o młodości wiedźmina. W filmowym montażu ostały się na wpół oniryczne obrazy pełniące rolę tła do czołówki – być może moje ulubione trzy minuty całego filmu (uroczy chaos ze złymi dialogami), ale mniejsza o to. Wersja telewizyjna rekonstruuje przez sto pięćdziesiąt minut pochodzenie Geralta z entuzjazmem młodocianego autora fanfików. Jest to, w pewnym sensie, doskonałe przeciwieństwo metod
Sapkowskiego. Opowiadania są siłą rzeczy zbiorem epizodów; ale i saga (którą serial fabularnie zwiastuje, akcentując wagę postaci Ciri) ma formę nader postrzępioną. I o ile dwugodzinna kompilacja ścinków, jaką był
"Wiedźmin" kinowy, funkcjonuje w pamięci widzów jako bałagan, serial zdaje się porządkować świat przedstawiony, wprowadzając linearność, "proces ewolucyjny bohatera" (!?) i zasadę spójności. Tak, tropione przez wielu "dziury logiczne" z pewnością się znajdą – ale chodzi mi teraz o ogólnego Ducha Opowieści.
Pozbawiony swojej patchworkowej (na wielu poziomach) struktury i wariacko-pijackiej wielogłosowości
"Wiedźmin" szybko staje się opowieścią o walce Dobra ze Złem. Ale Dobro i Zło mają to do siebie, że źle wypadają w kadrze zbyt blisko obiektywu. Ich ofiarą padają poczucie humoru ("Twórcy filmu postawili na przygodę, ale o humorze i dystansie zapomnieli", pisała Barbara Hollender, "Rzeczpospolita", 8 listopada 2001) i moralna przewrotność (umówmy się, kochaliśmy Geralta za pozorny cynizm, a Ciri za rys szaleństwa...). Jeśli książkowy wiedźmin był odmieńcem, to tutaj jest jedynie wybrańcem. A wybrańcy są ciekawi tylko wtedy, kiedy są także Innymi – kiedy niepokoją nie tylko nietolerancyjnych wieśniaków w karczmie, ale i samą czytelniczkę czy widza.
Żebrowski-Geralt jest dobry. Jest jedynym inteligentnym wiedźminem. Jest niemal sam przeciwko podłości świata, ale jego własne w tej podłości unurzanie pozostaje ostentacyjnie deklaratywne. Zdziwiłam się tylko jedną zaskakującą w tym świecie refleksją – że być może przeznaczenie jest ni mniej, ni więcej tylko konstruktem kulturowym.
Właściwie to nie wiem, czemu konserwatywna część fandomu polskiego wciąż nie lubi tego serialu. Jest przecież tam pewna ciągłość i pewna Prawda świata przedstawionego, sporo gołych biustów oczywiście i Ciri-dziecko, a nie Ciri-tricksterka z blizną na twarzy (w powieściach tak bardzo queer, myślę sobie teraz). W pewnym sensie serial próbuje budować Jedyny Słuszny Wizerunek Wiedźmina – nie ma tam sapkowskiej warstwy meta.
Cały muł (fizyczny i narracyjny), który przyciągał czytelników
Sapkowskiego i dziś buduje dyskurs wokół
"Gry o tron" (nie uważam, aby był to szczególnie drastyczny serial, ale tak się o nim opowiada przecież), zarówno w filmowym, jak i telewizyjnym
"Wiedźminie" niemal nie istnieje. Wydzwaniam do znajomych graczy i przeczesuję internetowe fora, czułkami ignorantki próbuję skleić sobie w głowie, na czym najnowsza, udana adaptacja
"Wiedźmina" miałaby polegać (jako adaptacja tych konkretnych książek właśnie). Może gra jako medium siłą rzeczy chwyta właściwy im pierwiastek relatywizacji?
A może po prostu nie powinnam już więcej płakać za straconymi na ekranie szansami. Można by rzec: to już za mną, a przede mną – wszystko. Na przykład – konsola.