Artykuł

Gregory Peck: Przypadkowy bohater

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Gregory+Peck%3A+Przypadkowy+bohater-135276
Gregory Peck: Przypadkowy bohater
źródło: materialy promocyjne
Damian Wiśniowski przygląda się fenomenowi Gregory'ego Pecka. Sprawdźcie, za co pokochali go widzowie. 

W połowie lat 50. pewien anonimowy właściciel jednego z kin w Hollywood stwierdzi: "Nazwisko Pecka na naszym szyldzie jest najlepszą formą ubezpieczenia. Tysiące kobiet z każdej okolicy są przekonane, że to jedyny mężczyzna na świecie, który prędzej odrąbałby sobie rękę niż zdradził swoją żonę". Taka recepcja wynikała z faktu, iż dość szybko znakiem rozpoznawczym postaci granych przez aktora stały się elementy szlachetności i dostojeństwa. Tacy byli przecież jego najbardziej popularni bohaterowie: dziennikarz obnażający antysemityzm w amerykańskiej kulturze WASP w "Dżentelmeńskiej umowie" (1947) Elii Kazana; mediator poszukujący sprawiedliwości w sporze dwóch zwaśnionych rodzin w "Białym kanionie" (1958) Williama Wylera; adwokat gotowy złamać reguły prawa, by ochronić rodzinę przed psychopatycznym mordercą w "Przylądku strachu" (1962) J. Lee Thompsona czy wreszcie jako legendarny Atticus Finch w "Zabić drozda" (1962) Roberta Mulligana. I nawet gdy sporadycznie przyszło mu wcielać się role łobuzów oraz drani, w jego wykonaniu zyskiwali oni osobliwy rodzaj ciepła. Lewt McCanles z "Pojedynku w słońcu" (1946) Kinga Vidora to przecież patologiczny kłamca, gwałciciel i morderca (co więcej, głównym założeniem producenta Davida O. Selznicka, było uczynienie z Lewta najgorszego bandyty, jakiego widziało ówczesne kino), a mimo to chcemy, by to właśnie tej postaci się powiodło. 

Dobór ról pod kątem budowania pewnego wizerunku nie był przypadkiem. Choć zdarzały mu się chwile słabości, starał się trzymać z dala od skandali środowiskowych. Nie przepadał za byciem na językach. Brak niepotrzebnego rozgłosu w znacznym stopniu zawdzięczał dobrym stosunkom z dwiema czołowymi hollywoodzkimi plotkarami: Louellą Parsons i Heddą Hopper. Obie bardzo chętnie gościł we własnym domu, a te potrafiły odwdzięczyć się szczodrością. "Czarująca osobowość, która zawsze przegrywa w pokera" – subtelnie charakteryzował go reżyser John Huston. Z kolei Frank Sinatra zwykł mawiać, że "Peck jest jak Mount Rushmore. Za każdym razem kiedy się śmieje, kurz zdaje się opadać na ziemię", bezceremonialnie naśmiewając się z jego przesadnie dystyngowanej persony.

PRZYJACIELE I WROGOWIE ZZA KAMERY

Dużą zasługę w kształtowaniu wizerunku Pecka mieli reżyserzy, którzy dokładnie wiedzieli, czego można od niego oczekiwać, ale przede wszystkim rozumieli jego sposób pojmowania kina. Byli tacy, którzy kilkukrotnie wznawiali z nim współpracę. On sam najlepiej rozumiał się z reżyserami-rzemieślnikami ze starej hollywoodzkiej szkoły: Williamem Wylerem ("Rzymskie wakacje" [1953]; "Biały Kanion" [1958]) czy Raoulem Walshem ("Kapitan Hornblower" [1951]; "Ma w ramionach cały świat" [1952]). Do prawdziwych rekordzistów pod tym względem należy jednak Henry King, z którym na przestrzeni dekady lat 50. wspólnie nakręcił sześć filmów. Peck cenił sobie przede wszystkim tych twórców, którzy potrafili uszyć dla niego drugą skórę. Przez lata chciano zrobić z niego amanta, ale kino rozrywkowe go odpychało. Lubił farsę, jednak role komediowe wychodziły mu z różnym skutkiem. Z jednej strony był ogromny sukces "Rzymskich wakacji", z drugiej chybione dzieła jak "Milioner bez grosza" (1954) i "Żona modna" (1957), gdzie brak energiczności i młodzieńczej świeżości partnerki pokroju Audrey Hepburn sprawiał, że na wierzch wychodziła trudna do zamaskowania u Pecka pompatyczność. Najchętniej i najczęściej wcielał się zatem w bohaterów pozytywnych, heroicznych, walczących w imię sprawiedliwości oraz wyższych wartości (portretowanych przeważnie w westernach i filmach wojennych), gdyż prywatnie właśnie taki obraz świata najbardziej do niego przemawiał. "Mówi się, że granie złych gości jest o wiele ciekawsze. Ale z drugiej strony, granie dobrych kolesi to znacznie większe wyzwanie, ponieważ naprawdę trudno sprawić, by byli interesujący" – argumentował.

Niektórzy twórcy od samego początku nie potrafili dostrzec w Pecku niczego szczególnego, a co za tym idzie, odpowiednio wykorzystać jego talentów. Jednym z nich był Alfred Hitchcock. Oboje spotkali się na planie "Urzeczonej" (1945) i "Aktu oskarżenia" (1947). W obu przypadkach kooperacja rodziła się w bólach i była podyktowana zobowiązaniami kontraktowymi angielskiego reżysera wobec Davida O. Selznicka, znanego z narzucania twórcom swojej woli, przede wszystkim w doborze obsady. Podczas kręcenia zdjęć Peck narzekał na brak jakichkolwiek wskazówek od reżysera, co do sposobu gry. Hitchcock z kolei nie znosił zbytniego filozofowania aktora nad motywacjami i psychologią postaci. Ponadto uważał technikę gry Pecka za zbyt wyrachowaną i "sztywną" jak na swoje standardy, mimochodem potwierdzając tezę wygłoszoną przez jednego z producentów hollywoodzkich: Peck to aktor, który boi się własnego cienia. 

Tarcia pojawiły się także na planie "Dżentelmeńskiej umowy". Od początku zdjęć Kazan był uprzedzony i w miarę upływu czasu nie zmienił swojej opinii. Zarzucał Peckowi – co może wydawać się kuriozalne, zważając na fakt, że przecież zarówno aktor, jak i reżyser byli zwolennikami metody Stanisławskiego – że ten nie posiadał wystarczających umiejętności, by wgryźć się głębiej w swoją postać (jak bezbłędnie robili to Brando albo Newman). Peck nie był także pierwszym wyborem Johna Hustona w "Mobym Dicku" (1956). Przyparty do muru przez wytwórnię Warner Brothers reżyser potrzebował "ogranej twarzy", która zapewniłaby solidny zysk w box-offisie. Film okazał się hitem, za to na amerykańskim aktorze krytycy nie zostawili suchej nitki. Peck wprost przyznawał, że na planie nie mógł porozumieć się z reżyserem, przez co czuł się jak karykatura granej postaci. "Oglądając siebie na ekranie, chciałem zapaść się pod ziemię – mówił. 

FINCH. ATTICUS FINCH

Ameryka oszalała na punkcie przystojnego aktora na początku lat 60., kiedy Peck połączył urok osobisty ("Był najcudowniejszym stworzeniem, jakie miałam okazję poznać w życiu" – Lauren Bacall; "Najlepiej całujący aktor w branży"  – Virginia Mayo) z zestawem naczelnych amerykańskich wartości. Mowa oczywiście o roli idealistycznego adwokata z południa USA Atticusa Fincha, ojca samotnie wychowującego dwójkę małych dzieci w okresie Wielkiej Depresji w filmie Roberta Mulligana "Zabić drozda". Peck miał już wtedy ugruntowaną pozycję w Hollywood, lecz jako Finch przemawiał w imieniu całego narodu, ucieleśniając wszystko, z czego przez stulecia dumna była Ameryka. Co więcej, z pomocą tej właśnie roli, Peckowi udało się stworzyć coś na wzór uniwersalnego, aktualnego pod każdą szerokością geograficzną podręcznika humanizmu. Nie da się również ukryć, że w Atticusie aktor szukał przede wszystkim siebie: ojca pięciorga dzieci, godnego wzoru do naśladowania. Ale jak to w życiu bywa, dążenie do perfekcjonizmu okazało się łatwiejsze na gruncie zawodowym. 

Za rolę w "Zabić drozda" aktor otrzymał jedynego w swojej karierze Oscara (był w sumie nominowany do tej nagrody pięciokrotnie, a będąc pewny kolejnej porażki, nie miał nawet gotowego przemówienia). Radość z nieoczekiwanego triumfu nie trwała jednak długo, była pierwszym akordem łabędziego śpiewu. Zaszufladkowany, ze zbyt mocno utrwalonym w świadomości widzów wizerunkiem bohatera bez skazy, nie pasował do koncepcji Nowego Hollywood. Choć scenariusze, które mu podsuwano po roli w "Zabić drozda", nie grzeszyły oryginalnością, zgadzał się na udział w kolejnych przedsięwzięciach niskich lotów, bo jak powtarzał – bez aktorstwa nie umiałby normalnie funkcjonować. Na szczęście z biegiem czasu znalazł dla siebie odpowiednią niszę, która pozwoliła mu wyjść z cienia legendarnego Atticusa Fincha – postaci-zwierciadła, na którą przez lata był skazany. 

MISTER PRESIDENT

"Marny z niego aktor, ale byłby wyśmienitym prezydentem" – ta opinia Orsona Wellesa nie istniała w próżni. Wielu kolegów po fachu miało o Pecku podobne zdanie. Mówili o nim, że wygląda jak Lincoln, a głos ma jak sam Bóg. I choć prezydentem nigdy nie został, to rozczarowany kierunkiem, w jakim zaczęła zmierzać jego kariera aktorska, tuż po zagraniu w filmie Stanleya Donena "Arabeska" (1966) – dziele wzorowanym na Hitchcockowskich kryminałach – postanowił zawiesić aktywność zawodową. Z marszu zasiadł w fotelu przewodniczącego Amerykańskiej Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej (1967-70). Dzięki dobrym koneksjom z ówczesnym prezydentem Lyndonem B. Johnsonem (Peck od zawsze popierał Demokratów), stał się współzałożycielem American Film Institute i jego pierwszym przewodniczącym (1967-69). W razie walki o reelekcję w amerykańskich wyborach 1968 roku, Johnson miał już przygotowaną dla aktora tekę ambasadora w Irlandii. Z kolei Demokraci sugerowali kandydaturę Pecka przeciwko Ronaldowi Reaganowi w walce o urząd gubernatora Kalifornii w 1970 roku. Nic z tych planów jednak nie wyszło. Co ciekawe, sam zainteresowany wielokrotnie podkreślał publicznie, że nigdy nie zależało mu na sprawowaniu jakichkolwiek funkcji politycznych. Zamiast polityki zajmowały go sprawy humanitarne. Począwszy od drugiej połowy lat 60. czynnie udzielał się w wielu organizacjach charytatywnych oraz non-profitowych. Energię poświęcał przede wszystkim na pomoc w sprawach związanych ze zdrowiem. Nie obce było mu też angażowanie się w realizację programów rozwojowych dla najróżniejszych form sztuki.

Przed kamerę amerykański aktor wrócił w 1969 roku. Musiał jednak odczekać kolejne siedem lat – do czasu wejścia do kin "Omenu" (1976) Richarda Donnera – by jego akcje znowu poszybowały w górę. Rola zamożnego dyplomaty Roberta Thorna, którego adoptowany syn okazuje się potomkiem szatana, okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie bez znaczenia było to, że dekada lat 70. właściwie na nowo zdefiniowała pojęcie horroru, zatem popyt na podobne produkcje był ogromny. Dla Pecka była to miła odmiana od seryjnie powielanych w trzeciorzędnych westernach i kryminałach szpiegowskich ról. Ostatni wielki sukces aktor osiągnął, wcielając się w generała Douglasa McArthura w filmie Josepha Sargenta pod tym samym tytułem (1977).

Kino zapamiętało Gregory'ego Pecka jako przystojne uosobienie Dobrego Amerykanina – sprawiedliwego, empatycznego, odważnego. W sumie na dużym ekranie pojawił się w ponad pięćdziesięciu produkcjach. W 1999 roku American Film Institute umieścił go na dwunastym miejscu listy "najlepszych męskich aktorów wszech czasów". Całkiem nieźle jak na kogoś, kto został nim z przypadku.