Relacja

Karlowe Wary 2025: Miasto bez dymu

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Karlowe+Wary+2025%3A+Miasto+bez+dymu-162009
Karlowe Wary 2025: Miasto bez dymu
źródło: Getty Images
autor: Gabriel Kuchta
W Karlowych Warach – mieście z bogatymi muzycznymi tradycjami rozciągającymi się od Janáčka i Dvořáka po występującą w mieście w tym roku Ewę Farnę – zawsze dało się słyszeć powracające refreny. W tym roku taką funkcję pełnił atakujący mieszkańców i turystów z każdej strony, niby zupełnie niewinny, a jednak dyskretnie emanujący poczuciem kontroli i wzmożonej czujności napis "Miasto bez dymu". Slogan stanowi element miejskiej kampanii, która została wdrożona już trzy lata temu, ale dopiero teraz zaczęła rzucać się w oczy szczególnie mocno. Może stało się tak dlatego, że w międzyczasie Karlowe Wary i całe Czechy straciły bodaj najbardziej gorliwego orędownika i najwierniejszego ambasadora czynności palenia tytoniu – nieodżałowanego Jiříego Bartoškę

GettyImages-1241806002.jpg Getty Images © Gabriel Kuchta
Jiří Bartoška
Zmarły w maju tego roku aktor i wieloletni prezydent festiwalu w Karlowych Warach uczynił z odpalania papierosa za papierosem stały element dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach wizerunku, na który składały się również nienaganne stylizacje, szerokie koneksje i nie do końca uchwytna, lecz działająca na wyobraźnię aura człowieka sukcesu. Choć nałóg z całą pewnością przyczynił się do śmierci Bartoški, rodacy raczej przymykają na to oko. Żegnając aktora na antenie czeskiej telewizji, jego kolega po fachu i przyjaciel Vojtěch Dyk ponoć odpalił na wizji szluga i – w reakcji na skonsternowane spojrzenie prowadzącej program – spokojnie powiedział do kamery: "Chciałbym pożegnać się z Jiřím dokładnie tak jak go poznałem". W podobny sposób – wzruszający, lecz przyjemnie swojski i bezpretensjonalny – wspominano Bartoškę przez cały festiwal. Dobre podsumowanie tej strategii stanowiła – ustawiona na głównym deptaku miasta – wystawa czarno-białych fotografii. Wszystkie były do siebie trochę podobne: oto popularny "Barťák" pewnym siebie wzrokiem spogląda w stronę fotoreporterów, obejmując jedną z goszczących na festiwalu hollywoodzkich gwiazd. Na każdym zdjęciu trzyma w ręce odpalonego papierosa, który idealnie komponuje się z górującym nad wystawą napisem "Karlowe Wary – miasto bez dymu". 

A czego tu się bać?


Nawet jeśli – od zawsze rozmiłowany w kontrastach – czeski festiwal przypominał w tym roku klimatyczny pub, który stracił właściciela, nikt nie miał wątpliwości, że interes musi kręcić się dalej. Kontynuując dzieło Bartoški, organizatorzy zadbali o to, by program festiwalu nadal imponował rozmachem, a po czerwonym dywanie wciąż defilowały gwiazdy wykonujące swe gwiazdorskie obowiązki. Peter Sarsgaard cytował więc Václava Havla, Dakota Johnson uśmiechała się zalotnie, a Michael Douglas uwodził widzów wspominkami z czasów, gdy jako producent pracował nad "Lotem nad kukułczym gniazdem". Rozmach, z jakim celebrowano w Karlowych Warach pięćdziesiątą rocznicę premiery hitu Miloša Formana, daje do myślenia. Teoretycznie nie było w tej uroczystości nic nadzwyczajnego – festiwale od lat umieszczają przecież w programie premiery odrestaurowanych wersji dawnych hitów. Różnica polega na tym, że współczesna branża filmowa przestała już traktować klasykę w kategoriach sympatycznej ciekawostki i coraz gorliwiej szuka w niej ratunku przed obojętnością, z jaką widownia reaguje na dystrybucyjne premiery. Przyczyny takiego stanu rzeczy wydają się łatwe do zdiagnozowania. Filmy adresowane teoretycznie "do wszystkich", cierpiące na sequelozę, realizowane według wskazań algorytmów oraz excelowych wyliczeń bonzów reprezentujących platformy streamingowe, okazują się w praktyce propozycjami dla nikogo.

GettyImages-2223253704.jpg Getty Images © Gabriel Kuchta
Dakota Johnson
Istotę problemu zwięźle skomentował swego czasu – goszczący w tym roku w Karlowych Warach – Nadav Lapid, który w jednym z wywiadów postawił genialne w swojej prostocie pytanie: "Jak to możliwe, że żyjąc w tak szalonym świecie, robimy o nim równie nudne i bezpieczne filmy?". Reżyser szybko udowodnił zresztą, że jest mocny nie tylko w gębie – w monumentalnym, dwuipółgodzinnym "Tak" nie tyle opuścił swoją strefę komfortu, co zatrzasnął do niej drzwi i wyrzucił klucz. Opowiadając historię niespełnionego muzyka jazzowego, który z desperacji przyjmuje propozycję rządu i godzi się na przygotowanie kiczowatego i rasistowskiego show będącego w istocie spotem reklamowym ludobójstwa w Gazie, Lapid stworzył swój najbardziej radykalny film. Atakując nas setkami bodźców, mieszając sceny patriotycznej ekstazy, narkotyczno-seksualnych ekscesów i wygłupów w rytm piosenek zespołu Las Ketchup, przypomniał, że – choćbyśmy gorliwie starali się to wyprzeć – za sprawą kolejnych aktów konformizmu jesteśmy nie tylko biernymi widzami, lecz aktywnymi uczestnikami zawstydzającego "Big Brothera", w jaki zamieniło się życie we współczesnym świecie.

Dzieło Lapida zostało pokazane w Karlowych Warach na specjalnych prawach, jako część sekcji Horizons skupiającej filmy prezentowane uprzednio w Cannes, Berlinie czy Wenecji. Mimo wszystko obejrzenie "Tak" rozbudziło apetyty i sprawiło, że chociaż cząstkę podobnej odwagi chciałoby się dostrzec w prezentowanym na czeskim festiwalu filmach konkursowych. Nadzieje te pozostały, niestety, raczej niespełnione. Najbardziej przekonującym filmem konkursu okazało się w końcu – nagrodzone za reżyserię i docenione przez FIPRESCI – francuskie "Out of Love" Nathana Ambrosioniego, a więc przyzwoity dramat psychologiczny o redefinicji pojęcia współczesnej rodziny. Nieco fałszywą i wysiloną oryginalnością emanował za to – dość nieoczekiwanie nagrodzony Kryształowym Globusem – czesko-słowacki dokument "Better Go Mad in the Wild". Reżyser Miro Remo miał w nim do dyspozycji świetnych bohaterów – żyjących na odludziu, na przemian wyzywających się od najgorszych i padających sobie w ramiona bliźniaków, którzy przypominali trochę tytułowych "Braci" z filmu Wojciecha Staronia po wypiciu butelki śliwowicy. Szkoda tylko, że Remo nie poprzestał na zdystansowanej obserwacji i – najwyraźniej chcąc dotrzymać kroku ekscentrycznym bohaterom – zainfekował swoją opowieść jałowymi eksperymentami formalnymi, na siłę wprowadzając do narracji choćby elementy slapsticku.

"Better Go Mad in the Wild"
Wśród filmów pominiętych przez jury wyróżniała się "Divia" Dmytra Hreshka będąca – ze względu na mniejszościowy wkład koprodukcyjny – jednym z nielicznych polskich akcentów na tegorocznym festiwalu. Ukraiński reżyser przywiózł do Karlowych Warów dokument przyglądający się rosyjskiej agresji na jego ojczyznę z nietypowej perspektywy. Hreshko postanowił skupić się na destrukcyjnym wpływie, jaki wojna wywiera na lokalną faunę i florę. Efekt jest jednocześnie wstrząsający i zaskakująco subtelny, ponieważ reżyser, zamiast szokować widza, stawia na kontemplację. Przyjęta przez Hreshkę strategia okazuje się zresztą bronią obosieczną. Ambitny koncept – polegający na pozbawionym autorskiego komentarza zestawianiu wizualnych pocztówek przedstawiających ukraińską przyrodę z obrazami wojennych zniszczeń – robi się z czasem męcząco powtarzalny. Na szczęście reżyserowi udaje się uciec od tego wrażenia w tych krótkich chwilach, gdy decyduje się jednak skierować kamerę na człowieka. Trudno bowiem nie ulec wzruszeniu w scenach przedstawiających wolontariuszy, którzy przemierzają zrównane z ziemią ukraińskie wioski, by nakarmić żyjące na zgliszczach koty. Obrazy te mają w sobie wielką emocjonalną siłę również dlatego, że pozwalają wrócić do samego rdzenia konfliktu. Na przekór powszechnemu zobojętnieniu oraz gorliwej pracy, jaką wykonują farmy trolli, opłacani przez Kreml agenci wpływu i zaślepieni ideologicznie pożyteczni idioci, skutecznie przypominają o tym, kto w wojnie rosyjsko-ukraińskiej jest agresorem, a kto ofiarą, która – pomimo ogromu własnego nieszczęścia, znajduje jeszcze siłę – by okazać wsparcie najsłabszym.

Pomimo pewnych wad "Divia" zostaje w pamięci dłużej i robi znacznie większe wrażenie niż większość konkursowych propozycji, która opierała się na powielaniu dobrze znanych schematów. Przykład takiego filmu stanowi choćby "Rebuilding" (Nagroda Jury Ekumenicznego) – sesja zdjęciowa Josha O’Connora w westernowym entourage’u, do jakiej ktoś dla niepoznaki dopisał wątłą historyjkę będącą kolejną wariacją na temat losów Piotrusia Pana. Jeszcze większe zakłopotanie budzi portugalskie "The Luminous Life" – jeden z tych filmów, które – ze względu na to, że opowiadają o  uczuciowych perypetiach młodych ludzi w pełni lizbońskiego lata – powinny udać się nawet, gdyby reżyser po prostu włączył kamerę i poszedł na papierosa. Niestety João Rosas postanowił wtrącić swoje trzy grosze i wcielić w życie tak dyskusyjne pomysły jak zmuszenie bohatera, by reklamował sklep papierniczy w stroju świętego Mikołaja albo przysłuchiwał się prelekcji francuskiego krytyka, który przed seansem w lokalnej filmotece cytuje w oryginale wyrwane z kontekstu wypowiedzi Roberta Bressona.

"Rebuilding"

Remont potrzebny od zaraz


Choć "The Luminous…" roi się od równie kuriozalnych scen, w jednym aspekcie okazuje się reprezentatywny dla całego tegorocznego festiwalu. Łatwo zauważyć, że program zdominowały tym razem filmy o próbującej zdefiniować się na nowo męskości i uginających się pod ciężarem sprzecznych oczekiwań związków uczuciowych. Motyw, który w sekcji Horizons najciekawiej wybrzmiał w "Love That Remains" Hlynura Palmasona, zaznaczył swoją obecność także w kilku tytułach zakwalifikowanych do konkursu Proxima. Sekcja – w założeniach otwarta na dzieła bardziej eksperymentalne i odważniejsze formalnie niż filmy zaproszone do zmagań o Kryształowy Globus – niespecjalnie potwierdziła w tym roku swoją reputację. Czasem do spełnienia brakowało niewiele, jak w opartym na intrygującym koncepcie, lecz nieco pozbawionym werwy i wątłym dramaturgicznie czeskim "The Other Side of Summer". Innym razem rozczarowania okazywały się dużo bardziej bolesne. Najlepszy przykład stanowi pod tym względem belgijski film "Before/After" zapowiadający się jak utrzymana w stylu Alaina Guiraudiego queerowa groteska o nierównej walce z przemijaniem. Niestety, pozornie atrakcyjny koncept rozwinięty do poziomu osiemdziesięciostronicowego scenariusza okazał się niezbyt angażującą historyjką o gejach w średnim wieku, którzy wyjeżdżają do Stambułu na przeszczep włosów i – w oczekiwaniu na zabieg – odhaczają kolejne punkty z listy "100 rzeczy, jakie należy zrobić w mieście kotów i sułtanów".

Niezależnie od kilku obciążających sekcję wpadek, to właśnie Proxima podarowała widzom najciekawszy film ze wszystkich tegorocznych sekcji konkursowych. Mowa o litewskim "Renovation" Gabriele Urbonaite. Reżyserka podąża w nim tropem wyznaczonym niedawno przez swoją rodaczkę Mariję Kavtaradze w świetnym "Powoli" i opowiada wspartą błyskotliwymi dialogami historię pary, u której remont domu zaczyna nieoczekiwanie współgrać z chęcią przemeblowania życia uczuciowego. Konfrontując satysfakcjonującą, lecz nieco nudną codzienność Ilony i Matiasa z wieloznaczną, wymykającą się stereotypom perspektywą pracującego u nich Ukraińca Olega, reżyserka znajduje zręczny sposób, by wzbogacić sundance’owy sznyt jej filmu o lokalny kontekst. Urbonaite wykorzystuje przy okazji szansę, by pokazać, że w naszej części Europy nawet to, co pozornie stabilne może okazać się kruche i podszyte lękiem o przyszłość.

"The Czech Film Project"
"Renovation" – podobnie jak nieźle przyjęty w Konkursie Głównym (nagroda za reżyserię przyznana ex aequo ze wspomnianym "Out of Love") – "The Visitor" Vytautasa Katkusa – potwierdza, że mamy do czynienia z dobrą passą litewskiego filmu. Mimo tegorocznego triumfu w Karlowych Warach, czegoś podobnego nie dałoby się powiedzieć o gospodarzach festiwalu, którzy postanowili przyjrzeć się swojej kinematografii w dokumencie "The Czech Film Project". W inspirowanym dawnym "Pokojem 666" Wima Wendersa filmie dwaj reżyserzy zadali kilkudziesięciu kolegom i koleżankom po fachu wieloznaczne pytanie "Co czyni czeski film czeskim?". Rozmówcy wśród, których znaleźli się między innymi Jan Hřebejk, Bohdan Sláma, mieszkający i tworzący od lat w Czechach Tomasz Wiński, a także wielu twórców młodego pokolenia, potraktowali je swobodnie i stworzyli intrygujący wielogłos na temat charakterystycznych cech, szans i bolączek narodowej kinematografii. Jedne z tych wypowiedzi brzmiały przenikliwie (na przykład uwaga o stępieniu się czeskiego poczucia humoru, które straciło dawną oryginalność i stało się zbyt sztampowe oraz zwyczajne), inne powielały stereotypy, a prawie wszystkie przeczyły sobie nawzajem. 

Ważniejsza niż konkretne recepty na poprawę kondycji czeskiego kina, które i tak trudno byłoby sformułować w ramach kilkuminutowych monologów, wydawała się jednak zamanifestowana w "The Czech Film…" środowiskowa potrzeba autorefleksji. Z perspektywy polskiej branży, której lwia część – zamiast przyznać otwarcie, że borykamy się z artystycznym kryzysem i szukać drogi do wyjścia z impasu – zajmuje się walką o wpływ, przymilaniem się kolejnym władzom i egoistyczną troską o dobro wyłącznie własnych projektów, mamy Czechom czego zazdrościć. Brzmi pesymistycznie? Jeśli tak, chętnie odwołam swoje słowa na przyszłorocznej premierze dowolnego polskiego filmu w Konkursie Głównym festiwalu w Karlowych Warach, do którego nie udaje nam się zakwalifikować od dobrych kilku lat.