Artykuł

Londyn od zaplecza

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Londyn+od+zaplecza-106901
Klasyk mawiał, że nostalgia to filtr wygładzający krawędzie przeszłości. Zgadzamy się. Wobec idoli lat szczenięcych – od Bogarta po Van Damme'a – jesteśmy (prawie) bezkrytyczni. Tym razem przyglądamy się idolom z klocków Lego – zarówno tym wczorajszym, jak i dzisiejszym.

Minispódniczki, wolna miłość i rock'n'roll kontra brudne podwórka, bieda i... węgorze. Zapomniane dokumenty i filmowe kurioza pokazują, że legendarny Londyn lat sześćdziesiątych bywał o wiele mniej malowniczy niż w "Powiększeniu" Antonioniego.


Londyn wiruje na kwasie. Ma twarz aroganckiego cherubina, Micka Jaggera, i jego oblubienicy Marianne Faithfull. Żółta łódź podwodna, z Beatlesami na pokładzie, sunie przez modną Carnaby Street, gdzie paradują dziewczęta w mini, o bardzo długich rzęsach. Rządzą wolna miłość, sztuka i rock'n'roll.


"Powiększenie"
Taki swingujący Londyn, światową stolicę młodości i swobody, widzimy w "Powiększeniu" Antonioniego, w "Alfiem" z Michaelem Caine'em w roli niepoprawnego bawidamka, wreszcie w wybornej, kryminalno-ćpuńskiej feerii "Performance" Nicholasa Roega. Mick Jagger maluje oko, Jane Birkin odsłania biust, brytyjska flaga staje się symbolem mody, zwłaszcza gdy jest namalowana na mini morrisie. Wydaje się, że zgrzybiała mentalność wiktoriańska i kolonialna odchodzi na dobre w mroki przeszłości, a Londyn przemienia się w stolicę młodego świata.  

Sex, drugs & London

W wersji dokumentalnej tę malowniczą (i kultywowaną do dziś przez popkulturę i modę) wizję Londynu widzimy na ekranie w "Tonite Let’s All Make Love in London". To film Petera Whiteheada z 1967 roku, rozpoczynający się hipnotyczną sekwencją z koncertu Pink Floyd. Wizualnie to zabytek epoki. Eksperymentalny ruch kamery, psychodeliczne efekty świetlne, "artystyczna" nagość – wszystko to zestarzało się dość mocno. Ciekawiej wypada to, co mają do zaprezentowania ówczesne gwiazdy. Vanessa Redgrave, duchem wspierająca rewolucję kubańską, z pasją śpiewa "Guantanamerę". Michael Caine zżyma się na minispódniczki. Vashti Bunyan, nim wybierze się swoim zabytkowym wozem w nomadyczną podróż donikąd i zniknie na czterdzieści lat, nagrywa z Andrew Loogiem Oldhamem – menedżerem Stonesów.

Film – w założeniu transowy, w rezultacie niestety męczący – warto zobaczyć dla kilku fragmentów. Przede wszystkim dla występów Pink Floyd z Sydem Barrettem na żywo. Po drugie – dla prujących się szwów legendy. "Tonite Let’s All Make Love in London" uchodzi często za film budujący legendę kontrkulturowego Londynu, podczas gdy wypowiadający się w dokumencie bohaterowie wydają się w to powątpiewać. Nikt nie jest szczególnie przekonany, że uczestniczy w wielkim momencie historii. Najlepiej podkreśla to David Hockney, przybysz z północy kraju. Z najdobitniejszym dystansem odnosi się do mitu stolicy, przekonując, że niespecjalnie go na "swingujące" życie stać.

Miasto bez majtek


Jak to często bywa – i co wychodzi częściowo na jaw w filmie Whiteheada, malownicze przeżycia epoki, które zawładnęły popularną wyobraźnią, były przywilejem bardzo niedużej grupki osób – bananowej młodzieży, którą stać było na życie bohemy (to zjawisko pięknie uosabia postać grana przez Helen Mirren w "Szczęśliwym człowieku", której bogaci rodzice fundują artystyczną edukację w kontrkulturowej komunie). O tym, jak żyły zwykłe dzieciaki zafascynowane obrazkami swingującego Londynu i jak tworzyły sobie jego wersję budżetową, pisze Jenny Diski w niedawno wydanej i u nas książce "Lata sześćdziesiąte", przy okazji odsłaniając brzydkie karty epoki nie do końca wolnej miłości. Ale rewolucja obyczajowa toczyła się też swoim własnym torem, po kryjomu, w rejonach, w które człowiek przyzwoity nie zaglądał (przynajmniej w deklaracji). Tam właśnie zabierają nas twórcy "London in the Raw" i "Primitive London", paradokumentalnych filmów stworzonych na fali popularności "mondo movies". Niebywały sukces "Pieskiego świata" ("Mondo cane" z 1962 roku) zachęcił innych filmowców do kręcenia podobnych upozorowanych na autentyk kompilacji – wśród twórców tych znaleźli się Arnold L. Miller i Stanley Long, autorzy filmów o zaletach naturyzmu i zakazanego na wiele lat paradokumentu "West End Jungle". Ich produkcje pokazują brytyjską stolicę na moment przed tym, jak na dobre zawładnęła nią psychodeliczna moda i rock – miniówki już widać na ulicach, a Beatlesi zdążyli podbić Europę i USA, ale ich pierwsze LSD wciąż jeszcze czeka na spożycie.

Klasyczny film mondo opiera się na egzotyce, sensacji i skandalu, ma pokazywać szokujące strony świata. Wstrząsające praktyki z dalekich kontynentów (zazwyczaj), opatrzone dydaktyczną manierą, były jednym ze sposobów przemycania nagości i brutalności na ekranie (gdy erotyka w kinie przejdzie do porządku dziennego, gatunek zmutuje w kierunku wyrafinowanej przemocy – od niesławnego, doskonale znanego bywalcom wypożyczalni wideo cyklu "Oblicza śmierci", po bogaty w fabuły upozorowane na zaginiony dokument nurt włoskich filmów o kanibalach). Pomiędzy sceny egzekucji, dręczenia zwierząt, niepojętych rytuałów i striptizu, często kompilowane z materiałów archiwalnych lub reżyserowane, wstawiano materiał spod znaku "czego to ludzie nie wymyślą". Tam trafiały lżejsze fragmenty, nadające filmom mondo dodatkowo groteskowy rys: "zdegenerowane" subkultury młodzieżowe, narkomani i artyści, rozrywki, używki, moda i uroda.  Londyńskie mondo nie zawiera praktycznie scen przemocy (z wyjątkiem stylizowanej wstawki o Kubie Rozpruwaczu i niestety prawdziwej sceny zabijania kurczaków w "Primitive London"), obfituje natomiast w materiał w tabloidowym stylu. Tradycyjnie dla gatunku mocną stroną pozostaje ścieżka dźwiękowa. Włosi sceny latających kończyn i jelit lubili zdobić muzyką m.in. Riza Ortolaniego, tymczasem scenom drastycznych zabiegów na ciele czy wypraw w podejrzane zakątki Londynu towarzyszy eksperymentalny jazz Basila Kirchina.

Prócz muzyki, paradokumentalnym obrazom towarzyszy komentarz z offu – charakterystyczny rodzaj narracji, która żyje dzisiaj w prasie brukowej i na portalach plotkarskich – niby święcie oburzona, potępiająca rozpustników, ale przy tym dbająca o to, aby szczegóły rozpusty zaprezentować jak najdokładniej. W londyńskich filmach Millera i Longa sumienie społeczeństwa ma nobliwy głos kanadyjskiego prezentera Davida Gella, który prowadzi nas "z kamerą wśród zwierząt". Pamiętacie scenę ze "Szczęśliwego człowieka", w której tytułowy bohater grany przez Malcolma McDowella trafia za kulisy hotelowej restauracji, gdzie trwa zakrapiana i zbereźna impreza dla handlowców? Zarówno "London in the Raw", jak i "Primitive London" oferują sporo nurzania się w podobnej rozrywce. Na pierwszy z filmów składa się głównie przegląd rewiowych numerów z rozbierającymi się tancerkami. "London in the Raw" wymaga od widza sporo dobrej woli. Z jakichś przyczyn twórcy uznali, że koniecznie muszą zaprezentować średnio po dwa utwory z każdego z odwiedzanych przybytków, z czego każdy w całości. Zważywszy na to, że znaczna część to tzw. twórczość do kotleta, w  efekcie film często okazuje się długą, męczącą śpiewogrą. Gdyby Miller i Long zlitowali się trochę i skrócili je nieco, całość byłaby ciekawym rzutem oka nie tylko na "podkasany" świat Soho, ale i na masową rozrywkę epoki. Rolling Stonesi czy The Who, choć bardzo popularni, trafiali tylko do części publiki: oprócz tego byli jeszcze zapomniani dzisiaj sacharynowi idole, tacy jak Billy J. Kramer (w "Primitive London" widzimy szturm jego fanek na sklep muzyczny), komercyjna egzotyka – Londyn był już miastem licznych mniejszości, które nauczyły się sprzedawać swój pocztówkowy obraz klientom, a wreszcie miejski folklor. Jednym z najbardziej wstrząsających momentów "London in the Raw" jest wizyta w tradycyjnym pubie (już trochę retro – bo powoli zaczynała wkradać się nostalgia za wesołymi czasami edwardiańskimi), gdzie na scenie występuje niejaki Tommy Pudding. Popisowy numer wokalisty o niesamowitych zębach to "Posmaruj melasą swój deserek, Mary Ann".



Znacznie ciekawiej robi się w "Primitive London", gdzie widzimy, że ekipa zadbała o bardziej wartką akcję. To również film o wiele lepiej zrobiony i momentami zabawniejszy. Zaglądamy za dekolty, do salonów piękności i na sale gimnastyczne, gdzie panie i panowie korzystają z wynalazków kształtujących sylwetkę. Tradycyjnie zerkamy za kulisy "rewii egzotycznych", gdzie tancerki skarżą się na niewdzięczne warunki zatrudnienia, a także do klubów młodzieżowych – rewolta młodych jest na tapecie – gdzie modsi i rockersi dzielą się swoimi nihilistycznymi poglądami na świat (popijając herbatę lub sok). Trafiamy na plan reklamy kawy i na przyjęcie zblazowanych snobów, którzy nudę swoich dni wypełniają wymianą małżonków. Nie oszczędzono nam szczegółowej relacji z porodu (bardzo typowej dla mondo movies) oraz sadystycznie długiej sekwencji przedstawiającej przeszczep włosów. Wielkimi nieobecnymi są gangsterzy – a przecież to oni rządzili zarówno seksbiznesem, jak i kinami Soho. Miller i Long najwyraźniej mieli powody, żeby nie iść aż tak daleko w swoim dążeniu do autentyzmu.



"Primitive London"
i "London in the Raw" zostały kilka lat temu przypomniane przez BFI w ramach cyklu Flipside, przybliżającego mniej znane i zapomniane strony brytyjskiego kina. Na każdej z reedycji DVD do karuzeli mocnych wrażeń dołączono czarno-białe miniatury w klimacie cinema verite, czasami ciekawsze niż dania główne. Najbardziej intrygującym z tych krótkich metraży jest surowy,  minimalistyczny "Chelsea Bridge Boys" Petera Davisa i Staffana Lamma, poświęcony subkulturze rockersów. Motocykliści w skórach, odruchowo przywodzący na myśl "Lucifer Rising" Kennetha Angera, pełnili w mediach rolę naczelnego "czarnego luda", tymczasem w filmie Davisa i Lamma ukazują się jako przytomnie myślący młodzi ludzie, przestrzegający przepisów drogowych. Choć i tu możemy snuć podejrzenia o to, że dokument został zainscenizowany, i tak sprawdza się jako równowaga dla przeładowanych skrajnościami mondo movies. Warto oglądać je w pakiecie.

Ostatnie pożegnanie

Chyba najciekawszym, a jednocześnie najmniej znanym i docenianym obrazkiem z Londynu lat 60. jest kolejna produkcja z pogranicza dokumentu, "The London Nobody Knows". Film powstał w 1967, czyli w roku wydania "Sierżanta Pieprza" i rok po "Powiększeniu", gdy czasy swingującego Londynu zbliżają się do apogeum. Po ponurych zaułkach i resztkach wiktoriańskiej przeszłości miasta oprowadza nas James Mason, gwiazdor "Lolity" Kubricka. Można uznać, że ten film ma coś wspólnego z mondo – chwilami naciągany i na siłę podkreślany "brutalny realizm", skupianie się na mniej przyjemnych stronach życia, wreszcie momenty czystego absurdu i osobliwości (bo jak wyjaśnić obecność sceny z zakładem przemysłowego rozbijania jajek?).



"The London Nobody Knows" ma w sobie jednak więcej wiarygodności oraz przekonujący rys gorzkiej nostalgii. Dawna wiktoriańska stolica, z jej ponurymi slumsami, rynsztokami i ciemnymi zaułkami, odchodzi w zapomnienie. Żegnamy świat, który pod względem bezpieczeństwa i higieny wołał o pomstę do nieba – okazuje się jednak, że przy okazji na margines trafiają jego wciąż żyjący mieszkańcy, którzy muszą teraz liczyć na pomoc Armii Zbawienia. Mason, jak dzisiejsi turyści w Detroit, odwiedza opuszczone hale wodewilowe, przedstawia dziewiętnastowieczne szalety i ostatnie latarnie gazowe, zagląda na zaniedbane podwórka. Wraz z nim odwiedzamy targ w dniu sprzedaży węgorzy – klienci tłoczą się po świeże ryby, a potem w barze szybkiej obsługi zajadają je z ziemniakami. W tym niewielkim, ale bezcennym dokumencie obserwujemy praktycznie nieistniejące już zajęcia i typy ludzkie (ci, którzy czytali "Spojrzenie na klasę robotniczą w Anglii" Richarda Hoggarta, powinni znaleźć tu coś dla siebie), a przede wszystkim – mamy możliwość odklejenia kilku historycznych warstw z miejsc, które dzisiaj uchodzą za zamożne i modne. W ciągu kilku dziesięcioleci Londyn stał się miastem niewyobrażalnie kosmopolitycznym i dla wielu ludzi po prostu zbyt drogim do życia; tym bardziej warto spojrzeć na to miasto z perspektywy prania na sznurku i "eel pie with mash".