Felieton

Milczenie owiec

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Milczenie+owiec-128374
Milczenie owiec
źródło: materialy promocyjne
O "Milczeniu owiec" dorośli mówili niegdyś ze zgrozą i namaszczeniem, a przedtorrentowe dzieciaki snuły fantazje o najstraszniejszym filmie wszech czasów (i bynajmniej nie mijały się z prawdą). 

Clarice różni się od wszystkich dotychczasowych filmowych heroin nie tylko posturą, ale i szacunkiem, jaki męski reżyser żywi dla jej ciała. Clarice nie rozbiera się na ekranie. Nie widzimy jej "przypadkowej nagości" w porannej pościeli, jej makijaż jest minimalny, a garderoba stanowi wzór zgrzebności (Foster: "Nigdy nie grałam postaci o tak zwyczajnej aparycji"). Clarice nie ma chłopaka, a wszystkie momenty dyskomfortu wywołanego męskim szowinizmem – nie jego populistyczną parodią, ale szowinizmem codziennym, przaśnym i podprogowym – zostają wygrane koncertowo. Główna emocjonalna relacja filmu – pomiędzy Clarice a psychopatycznym mordercą Hannibalem Lecterem (Anthony Hopkins), dostarczającym jej informacji w śledztwie w zamian za skrawki intymnych wyznań – jest wysoce wysublimowana, z kontaktem fizycznym ograniczonym do jednego przesunięcia małym palcem Lectera po dłoni Starling. Całe "Milczenie owiec" rozpięte jest bowiem między sublimacją a obrazem nagiego popędu – między adoracją uwięzionego Lectera dla renesansowej Florencji a ekscesem jego sąsiada z celi obok, ciskającego Clarice w twarz świeżym nasieniem w ramach skrajnie przemocowych i atawistycznych samczych zalotów, przywodzących na myśl zachowania zwierzęce. Klasyczna już jedność przeciwieństw à la Lecter – kęs ludzkiej wątroby, ale zapijany chianti – znajduje też odzwierciedlenie w krawiectwie Buffalo Billa: haute couture, ale z ludzkiej skóry.

Poza wszystkim innym "Milczenie owiec" to kawał zdumiewającej filmowej roboty, dowodzącej absolutnej elastyczności Demme'a jako reżysera (znanego do tej pory główne z filmów z zacięciem komediowym, choć ze skłonnością do gatunkowych przewrotek, jak wybitna "Dzika namiętność" z 1986 roku). Pojedynki Clarice i Lectera, rozegrane przez Demme'a i jego stałego operatora Taka Fujimoto, są ekstremalne w zastosowaniu ujęć z aktorami patrzącymi prosto w kamerę, co wywołuje efekt tym bardziej hipnotyczny, że Hopkins z lekkością dokonuje fuzji strategii campowych i aktorstwa serio. Jest seksownym, hiperinteligentnym słupem soli (wszystkie poruszenia ciała Lectera można policzyć na palcach obydwu rąk), świadomie modulującym głos na wzór morderczego komputera HAL-9000 z "2001: Odysei kosmicznej" (1968) Kubricka. Wszystkie cztery konfrontacje agentki z kanibalem pozostają sekwencjami o niesłabnącej sile oddziaływania, a sama cela Lectera w więzieniu dla psychicznie chorych zbrodniarzy w Baltimore – wykuta w litej skale, jak jaskinia potwora – jest chyba najważniejszym horrorowym locusem w całej historii kina, z możliwym wyjątkiem łazienki w pokoju nr 12 w niejakim Bates Motel. (Poza wszystkim innym, pomysłem genialnym okazała się myśl scenografki Kristi Zei, która po licznych nieudanych próbach kamerowych zaproponowała, by Lectera i Clarice dzieliły nie kraty, ale gruba szyba z pleksi – dzięki czemu ich wymiany stają się bardziej bezpośrednie i intymne.)

Polska recepcja "Milczenia owiec" była niemal bez wyjątku entuzjastyczna, ale przyjęła bardzo swoisty obrót – całkowicie różny, niż miało to miejsce w ojczyźnie reżysera. Oto np. świętej pamięci krytyk-moralista ówczesnego tygodnika "Film", Jan Olszewski, opublikował pierwszą recenzję w dwa miesiące po nagrodzie reżyserskiej dla Demme'a na Berlinale (nr 17/91), określając film jako współczesny moralitet o niebywałej mocy, dopatrując się w rozpiętych na kratach więziennych zwłokach policjanta zabitego przez Lectera "pomnika szatana". Film wszedł na polskie ekrany pod koniec grudnia 1991 roku, a w styczniu roku następnego na łamach tegoż "Filmu" (nr 3/92) nikt inny jak Maciej Pawlicki – ówczesny redaktor naczelny pisma, a późniejszy producent "Smoleńska" (2016) Antoniego Krauzego – otwierał tekst wyznaniem, że podczas seansu z wrażenia dosłownie "zapomniał o oddychaniu" (kończył zaś nazwaniem całości "porażającym, przerażającym (...) perfekcyjnym (...) filmem o etycznym zagubieniu naszej kultury"). W maju tego samego roku tygodnik powrócił do tematu, publikując filozoficzną dysputę z ks. Januszem Pasierbem ("Lament owiec", nr 18/92), korespondującą niejako z tekstem gnostyka Jerzego Prokopiuka, opublikowanym z kolei na łamach "Kina" ("Demony są wśród nas", nr 5/92). Swój głos – tym razem krytyczny – dorzucił także Andrzej Werner, wiecznie sceptyczny wobec kultury masowej i stwierdzający w polemicznym tekście "Nie będę milczał jak owca" ("Film" nr 21/92), że Demme swym filmem "zaprzecza obiektywnemu istnieniu zła", lokując wszelką transgresję wyłącznie w ludzkiej psychice, która dzięki odpowiedniej prewencji zawsze może zostać w porę naprostowana ("Bezgrzeszny świat kultury masowej bierze w swą obronę wszelkie istnienie na tej ziemi").


Z perspektywy czasu wszystkie te reakcje uderzają z dwóch powodów: po pierwsze, żadna z nich nie dotyka nawet tematu dyskutowanego gorąco w USA, tzn. oprotestowanej przez środowiska gejowskie parodystycznej seksualności "przegiętego" Buffalo Billa, a po drugie: wszystkie bez wyjątku stanowią świadectwo moralnego szoku w kontakcie z dziełem, na którego recepcję nic nie mogło polskiego widza A.D. 1991 przygotować. O ile nawet przeciętny amerykański widz miał już wcześniej do czynienia z kinem exploitation (a Demme sam to kino jeszcze w latach siedemdziesiątych współtworzył, pod wodzą obecnego w obsadzie "Owiec" Rogera Cormana), o tyle dla polskich odbiorców krwawy i sadystyczny koszmar "Milczenia" jawił się jako bezprecedensowy, upiorny fantom zrodzony – o dziwo – w tzw. wolnym świecie. Jeśli więc Peter Travers pisał w marcu 1991 roku na łamach "Rolling Stone", że film jest zarazem "bezlitośnie straszny i litościwie ludzki", Terrence Rafferty z "New Yorkera" dowcipnie zestawiał Lectera z profesorem Moriartym z opowieści o Sherlocku Holmesie (25 luty 1991), a J. Hoberman z "Village Voice" lokował siłę opowieści w "niemożliwym do ukojenia smutku" Clarice Starling ("Mimo że to ona jest bohaterką filmu, finałowy obraz wolności nie należy do niej") – o tyle w Polsce nikt na podobny dystans nie potrafił sobie pozwolić. Bardziej niż jakikolwiek inny film z możliwym wyjątkiem "Nagiego instynktu" (1992) Paula Verhoevena, "Milczenie owiec" ukazało, iż nadwiślańska krytyka filmowa nazbyt długo pozostawała chroniona przed tym, co w kinie najmniej szacowne i najbardziej szokujące jednocześnie.

Co być może najciekawsze, nikt z polskich komentatorów nie zwrócił uwagi na klasowy wymiar całej opowieści – na ową pogardę, na jakiej świadomie gra Lecter, nazywając Clarice w pierwszej rozmowie "chamką" i wykpiwając jej "dobrą torebkę i tanie buty", dostrzegając, że "dobra dieta wzmocniła ci kości, ale od białej hołoty (white trash) dzieli cię co najwyżej jedno pokolenie". U Harrisa wątki te były bardzo silnie obecne; sama Clarice odnajdywała w sobie ślady uprzedzeń w stosunku do uprzywilejowanej społecznie ofiary, czyli córki wpływowej, konserwatywnej pani senator (w przekładzie Andrzeja Szulca czytamy: "Clarice mogła z łatwością wyobrazić sobie ją jako zapatrzoną w siebie, trochę tępą uczennicę szkoły z internatem, jedną z tych, które nigdy nie słuchają, co się do nich mówi"). Żaden z polskich recenzentów nawet się o tym nie zająknął, co po części pokazuje ślepotę na kwestie klasowe, jaka charakteryzuje całe polskie lata 90. w ich zachłyśnięciu nominalną wolnością. 

I pewnie także dla nadrobienia tej zaległości warto wrócić po latach do "Milczenia owiec": ten podszyty "rzeką ludzkich łez" (znów Hoberman) thriller jest między innymi lamentem świadomego obywatela nad Ameryką – nad jej podziałami, traumami i nad ciągłym lękiem o społeczny status, który napędza społeczne resentymenty. Clarice Starling dokonuje na naszych oczach awansu moralnego, zawodowego i klasowego, zyskując uznanie przełożonego o urodzie typowego WASP-a (Scott Glenn), ale ostatnie ujęcie pokazuje, że zakochany w niej szatan znajduje schronienie w słonecznym Trzecim Świecie, którego kolonialny status wciąż nie został rozliczony. Następny film Demme'a, "Filadelfia" (1993), pokaże zabójcę i deformatora ludzkich ciał bardziej bezwzględnego – a z pewnością bardziej masowego – od Buffalo Billa. Będzie nim AIDS, a tematem opowieści – reakcja nań Ameryki nader przywiązanej do klasowych barier, i bynajmniej nie chcącej poznać prawdy o własnych synach.